Huncwot na gigancie, czyli blog o podróżach z psem

Huncwotowy 2022 – podsumowanie.

Kolejny rok ucieka (a w właściwie całkiem już uciekł), czas więc podsumować jak nam minął. No i zastanowić się co zrobić z kolejnym.

Ok, bez zbędnego przedłużania – Hucwotowy 2022 czas start!

Miśkowa rewolucja

Zaczynam z grubej rury, czy największej życiowej rewolucji (w dodatku nieplanowanej), jaka dokonała się w tym roku.

Niestety z perspektywy czasu była to również najszybsza w naszym życiu zawierucha. Chodzi o Misia, którego losy połączyły się z naszymi 15.10.2022.

Adoptowaliśmy ze schroniska starego, schorowanego psa (cała historia na fejsiku). W dniu adopcji Miś słaniał się na łapkach i nie był w stanie utrzymać ani kropelki moczu. Z posklejaną sierścią, brudny, posikany i z powykręcanymi tylnymi łapkami (zwyrodnienia) był obrazem nędzy i rozpaczy.

W domu wsadziliśmy Misia w pampersa, zaprowadziliśmy do naszej wet, wdrożyliśmy leczenie i wykąpaliśmy u niezawodnej cioci Luizy. Misiu zmienił się nie do poznania. Na środkach przeciwbólowych odżył i zaczął rozkosznie chrapać, a po kąpieli jego sierść okazała się najczarniejsza i najbardziej błyszcząca jaką kiedykolwiek widziałam (na spacerach kradł Mauruśkowi cały fejm, wszyscy zachwycali się tylko nim). Misiu był wesoły, jadł, spacerował powolutku i wydawało się, że leczenie daje rezultaty.

Niestety nie mieliśmy możliwości zrobienia biopsji zmian na prostacie i pęcherzu – 18 letniemu psu nie ryzykuje się już podania narkozy. I to okazało się niestety kluczowe.

Już 09.01.2023 pożegnaliśmy Misia. Jego stan pogorszał się z godziny na godzinę, aż w końcu stało się jasne, że mimo walki przegraliśmy. Z przeciwnikiem w postaci zaniedbanego nowotworu złośliwego, ciągnącego się pewnie już całymi latami, nie mieliśmy żadnych szans. Żałuję, że trafiliśmy na siebie tak późno.

Podczas eutanazji ryczeliśmy razem z naszą wet, która bardzo o niego walczyła i miała taką wiarę, że i my pozwoliliśmy sobie na nadzieję. Naprawdę wierzyliśmy, że damy mu dom na trochę dłużej niż niespełna 3 miesiące. Nawet zaczęliśmy szukać mieszkania z ogródkiem, żebyśmy mogli Misia częściej wypuszczać bez całej logistyki związanej z wyprowadzaniem psa pierdylion razy dziennie z piątego piętra.

Niestety Miś nie doczekał ogródka.

Mimo trudów opieki nad terminalnie chorym psem – od wychodzenia co 3 godziny, zmieniania pieluch, pamiętaniu o lekach 3 razy dziennie, aż do podsadzania na kanapę, naprawdę było warto dać mu dom. Świadomość, że w ostatnich tygodniach było mu ciepło, nie głodował (choć on miał na ten temat inne zdanie) i mógł odpoczywać do woli na miękkiej kanapie przynosi mi ulgę, choć jego strata była dla nas ogromnym ciosem.

Zima

Rok zaczął się standardowo od Sylwestra. A jak Sylwester to u nas od lat grany jest Bałtyk. Zazwyczaj kręciliśmy się gdzieś w okolicach Helu, max Władka. Raz wylądowaliśmy w Rewalu i to był zarazem pierwszy i ostatni raz. Bezlistne lasy liściaste na tych terenach robiły zimą upiorne wrażenie. Krajobraz totalnie do kitu. W zeszłym roku zmieniliśmy destynację na Krynicę Morską i to było mega odkrycie. Mierzeja jest boska i zimą totalnie dzika. Widzieliśmy sarny, dziki, a nawet orła. W tym roku wracamy.

Poza Sylwestrem tegorocznej zimy praktycznie nie pamiętam. Albo była koszmarna pogoda, którą wyparłam ze świadomości, albo mam pierwsze oznaki demencji. Aparat powiedział mi, że byliśmy na trzech górskich wycieczkach – na Turbaczu, Koziarzu i Mogielicy. Na Turbacz szliśmy na luzie, byliśmy tam jakoś setny raz, więc zrobiłam może 2 foty. Ale reszta jest.

 

Nie wiem o co chodzi w tym zdjęciu…
Dla równowagi pozowane 🙂

Majówka

Od pierwsze fali koronawirusa nie mielismy majówki. A i przedtem z tego co pamiętam pogoda nie nastrajała i przeważnie nigdzie nie jeździliśmy. A w tym roku wreszcie udało się złapać słoneczny tydzień akurat w czasie, kiedy mieliśmy wpisany urlop. Plan powstał od razu, bo rok wcześniej poszliśmy na mega obiecującą wycieczkę w Górach Sowich i postanowiliśmy pobuszować w tej okolicy. No i niestety udała  się tylko pogoda. Wiem już, że Dolny Śląsk to nie nasze miejsce i nie bardzo wczuliśmy się w ten klimat. Za dużo asfatowych i szutrowych szlaków, a za mało dzikości natury. Mimo wszystko bardzo dobrze wspominam ten wyjazd, bo naprawdę dawno już nie miałam okazji podziwiać bujnej wiosnennej przyrody. W głowie został mi zapach lasu, przyjemny, ogrzany słońcem wiatr i smak wina, kiedy wytyrani po wycieczce rozkładaliśmy koc w ogrodzie. I muszę przyznać, że z radością wróciłam do zdjęć.

Absolutnym hajlajtem było dla mnie Torfowisko pod Zieleńcem. Długo marzyłam, żeby go zobaczyć i w tym jednym przypadku wyobrażenia pokryły się z rzeczywistością. Choć Piotrek patrzył na mnie jak na wariatkę, gdzie ja go przyprowadziłam, bo przecież tu nic nie ma i co mnie obchodzi, że ten torf ma ponad 8 m głębokości, albo 7600 lat. No mnie obchodzi i bardzo mi się torfowisko podobało. Chciałabym kiedyś wrócić w sezonie kiedy kwitnie wełnianka i pokrywa torfowisko białym puchem (teoretycznie w maju powinna jeszcze być ale się na nas wypięła).

Kładka na Torfowisku pod Zieleńcem.

No i po co komu ta metalowa “zaparzarka do kawy” na totalnie bezdrzewnym szczycie?

Wakacje

To, że będzie Balaton było najpewniejszą rzeczą na świecie, a na górską część planowaliśmy Dolomity. Niestety Włochy nie zdjęły obostrzeń  i cudowały z testami. Stwierdziliśmy że ich strata, a my jedziemy po raz pięćsetny do Austrii, gdzie nikt nie dołoży nam stresu. Trafiliśmy pierwszy raz na ziemię Salzburską i było boskooo. Zdecydowanie Austria gra nam w duszy. Nie tylko Tyrol, jak się okazuje. Podejście do natiry i turystyki jest zaskakująco spójne w całym kraju i bardzo nam to odpowiada. Jest tam też totalnie sielski klimat. Szkoda trochę pogody, która w tym roku pokrzyżowała nam plany, ale zdecydowanie wrócimy kiedyś do Rauris.

Mimo pogodowej huśtawki udało nam się urwać dwie mega sielskie wycieczki. Poza tym zrobiliśmy jedną mega ciężką i satysfakcjonującą trasę, zdobywająć szczyt 3 godziny mozoląc się od samego miasteczka. Wysiłek porównywalny chyba tylko do Seebergspitze.

Po jakichś 3 godzinach pionowego marszu, wytyrana jakbym co najmniej skosiła wszystkie okoliczne łąki. Ale jaka szczęśliwa!

Moja ulubiona fota 2022

Tan mały czarny punkcik to Maurusiek!

Opcja na niepogodę.

No i w temperaturze +5 stopni (LIPIEC!!!) objechaliśmy Grossglockner Hochalpenstrasse. Jakby nie pogoda nigdy byśmy tam nie pojechali, a okazało się że to jedno z moich najlepszych wspomnień z tego roku. Jeśli jak ja masz wstręt do górskich autostrad, to w tym wypadku serio warto się przełamać.

I to nie jest tak, że tam się tylko jedzie, jak sobie to wyobrażałam. Na starcie dostajesz broszurkę, są tam wszystkie przystanki i opsy atrakcji. Nie ma niestety propozycji dłuższych wycieczek. Na pewno warty uwagi jest szlak na górę Schwarzkopf (mam nadzieję, że dobrze pamiętam nazwę). Wąziutka ścieżka jest widoczna z parkingu na Edelweissspitze, wcześniej nie widziałąm nigdzie opisów przejścia ani zdjęć, ten szlak wypatrzyliśmy na miejscu i wyglądało jakby dało się dojść pod sam krzyż. Jeśli masz jakieś informację na ten temat, to daj znać. Na pewno chcielibyśmy kiedyś tam wrócić i go przejść.

No i jest jeszcze trasa do czoła lodowca Pasterze. Po więcej informacji zapraszam na zapsijaźnionego blogasa Szlakiem i Tropem.

Gdzieś czytałam że fota tych serpentyn to klasyk z trasy. Ja jestem ze swojej mega dumna! Zrobiona w najwyższym punkcie.
Najwyższy punkt dostępny autem.
Mieliśmy wielką chrapkę na ten szlak, na końcu ścieżki widać krzyż a sama trasa wygląda łatwo. Niestety nie mieliśmy ciuchów na realne +5, a odczuwalne +1 i urywający głowę wiatr.

Oto i ON – Grossglockner!
Do widocznego z prawiej strony lodowca (wygląda jak wlot do jaskini) prowadzi szlak, W 2 strony jest około 4 godzin marszu. Bardzo żałuję, że musieliśmy odpuścić.
Rekord wysokości naszej rakiety!

We wrześniu na moje urodziny jakoś nie udało nam się nigdzie pojechać. A potem w sumie nie wiem jak, wpadłam w czarną dziurę aż do połowy października, czyli mojej dwutygodniowej delegacji do Norwegii. Dzień po moim powrocieie wzięliśmy do domu Misia. Dlatego w tym roku nie prezentują się zbyt okzazale nasze podróże.

Plany

Chyba już sporo zdradziłam, ale w 2023 chcielibyśmy się przeprowadzić. Z większych planów to wszystko i przyznam, że jak dla mnie to aż nadto. Logistyka związana ze sprzedażą obecnego, rezerwacją nowego i kredytami na razie mnie przytłacza. Widzę to po czarnej dziurze w w której utknęła moja nieodłączna kreatywność. Mniej piekę, prawie nie piszę, a jak już coś to bez polotu i nie mam nawet pomysłu na planowanie nowego wystroju, co zawsze sprawiało mi ogromną radość. No nic, liczę że jak wszystko się ułoży, to trochę poluzuję gumę i wrócę do siebie.

Poza tym chciałabym zrzucić 5 kg, które przybyło mi w ostatnim czasie i wrócić do ćwiczeń. Nie wiem jak to możliwe, że to co kiedyś było przyjemnością i pasją, dziś mnie przeraża. Wiem, że to kwestia przełamania się i zbudowania nawyku od nowa, ale jakoś ciągle przekładam to przełamanie na jutro, pojutrze, albo nie wiadomo kiedy. Także trzymaj za mnie kciuki.

Ok, to tyle od nas. Mam nadzieję, że zwarzywszy na okoliczności, wybaczysz że podsumowanie wpadło w tym roku trochę później.

1
Dodaj komentarz

avatar
1 Comment threads
0 Thread replies
0 Followers
 
Most reacted comment
Hottest comment thread
1 Comment authors
Marta Recent comment authors
  Subscribe  
najnowszy najstarszy oceniany
Powiadom o
Marta
Gość
Marta

Bo na dolnym śląsku Niemcy zabetonowali 😉

×

Like us on Facebook