Huncwotowy 2018 – podsumowanie.
Koniec roku za pasem, więc na wielu blogach pojawiają się podsumowania i zestawienia najfajniejszych momentów. Dlatego ja też postanowiłam machnąć taki wpis. Nawet nie spodziewałam się, że pisanie go wywoła taką burzę wspomnień. Oczywiście pamiętam, że było fajnie i odwiedziliśmy masę pięknych miejsc, ale przejrzenie tych wszystkich zdjęć jednego dnia przywołało masę emocji.
To jaki był dla nas stary 2018-sty? Podstępny skurczybyk przeleciał nie wiadomo kiedy, zostawiając mnie z całą masą niezrealizowanych planów. Takie na przykład odchudzanie, czy postanowienie powrotu do biegania (a w przypadku Piotrka rozpoczęcie biegowej przygody) leżą i kwiczą. Ale podróżniczo poszło już znacznie lepiej i przynajmniej część marzeń mogę spokojnie odhaczyć, a nawet dopisać jedno, o którym nawet nie odważyłam się do tej pory pomyśleć.
Zaczynamy! Bez rankingów, ładu i chronologii 🙂
Chyba największym przeżyciem był zakup nowego aparatu. Niby nic, a jednak tak długo się do tego zbierałam, że ostatecznie było to dla mnie nie lada wydarzeniem. Pamiętam jak wracałam z nim do domu na rowerze, powolutku, schodząc przy większych krawężnikach. Jak czekałam z otworzeniem pudełka aż Piotrek wróci z pracy, a potem co 5 minut odświeżałam prognozę pogody na weekend. A później szalałam na Leskowcu, choć nie wiedziałam do czego służy większość przycisków. I udało mi się zrobić Mauro ładną fotę, z której jestem bardzo dumna!
Najbardziej wyraźnym wspomnieniem z poprzedniego roku jest trwające pół roku lato. Pogoda dopisywała i od kwietnia było bardzo ciepło. Dlatego już wiosną udało nam się dwukrotnie zrealizować zaplanowany na ten rok zachód słońca w górach. Obie wycieczki – na Ćwilin i Potrójną to jedne z moich ulubionych wspomnień tego roku.






Był też wschód słońca, ale ze względu na poranne wstawanie, obraziłam się na tego typu atrakcje. I choć z pewnością jeszcze kiedyś się na wschód wybierzemy, to jednak zachody słońca wygrywają!

To, że tegoroczne wakacje zaczniemy od Austrii było pewne, ale co dalej było zagadką nawet dla nas. Zarezerwowaliśmy Chorwację, ale po głębszym przemyśleniu, uznaliśmy że w szczycie sezonu to nie będzie najlepszy pomysł. Ostatecznie wylądowaliśmy nad Balatonem i spędziliśmy cudowny czas. Od pierwszej wizyty na Węgrzech minęło 4 lata, a my ciągle tam wracamy. Nie wiem jak to możliwe, ale ten płaski jak stół kraj zupełnie zawrócił nam w głowach. Ciepły, ale łagodny klimat, zieleń, pyszne wino i jedzenie, a do tego uśmiechnięci ludzie. Balaton, choć na całej linii brzegowej oferuje jedynie 2 psie plaże, jest fantastycznym pomysłem na wyjazd z czworonogiem. Mauro bawił się świetnie 🙂



No i do tego zachody słońca w porcie. Jak dodać do tego domową winnicę po drodze, to już w ogóle żyć, nie umierać!
Jak już mowa o wakacjach, to czas na trochę Alpejskich klimatów, czyli niedoceniana ze względu na brak dostępu do morza Austria. Jednak dla górołazów to raj na ziemi! Plany mieliśmy wielkie, a Karyntia oferowała niezliczoną ilość szlaków, niestety pogoda trochę pokrzyżowała nam plany. Burze dosłownie się na nas uwzięły i jedna za drugą przetaczały się przez góry z wielkim hukiem. Jednak nawet okrojona wersja Alp pozwoliła nam zobaczyć na własne oczy urywające wszystko widoki <3





Po tych górskich krajobrazach, dla równowagi Podlasie, które w tym roku odkryliśmy na nowo. Dzika, zielona kraina, cisza i spokój, a do tego przygoda na tratwie. Później Suwalski Park Krajobrazowy i Hańcza. To zdecydowanie najbardziej zielone wspomnienia roku 🙂





I na koniec, a właściwie prawie koniec, Wielka Farta. Odkładana od 2 lat wreszcie doczekała się na realizację. Warto było czekać, by zobaczyć jej łagodne oblicze. Sielskość nad sielskościami, zwłaszcza jesienią. Lepszego prezentu urodzinowego nie mogłam sobie wymarzyć!



Wielka Fatra była początkiem jesieni na szlakach, później udało nam się jeszcze 2 razy wyskoczyć w góry. Na Pilsko i w Pieniny. Oba wypady baaardzo udane i widokowe 🙂



Na początku pisałam, że w tym roku zdarzyło się coś, o czym nie śmiałam marzyć. Co to było? Widmo Brockenu na Wielkim Choczu. Wiedziałam doskonale czym jest widmo Brockenu, ale sądziłam, że jest ono zarezerwowane wyłącznie dla fotografów zrywających się o świcie. Okazało się, że wcale nie! I była to jedna z najlepszych chwil tego roku. Co najlepsze Piotrek zupełnie nieświadomy, co właśnie ogląda stwierdził “Nooo, widzę tęczę i co z tego?” 🙂
To tyle w 2018-tym. Dziś w nocy ruszamy nad morze, w Krakowie zaczną się wystrzały, więc trzeba zwiewać.
A co z naszymi planami na przyszły rok? Odchudzanie i bieganie wciąż na tapecie 🙂 Poza tym bardzo marzą mi się Dolomity, na tę okoliczność kupiłam nawet dla naszego Forda mega asistance! Widmo Brockenu rozbudziło apetyt na więcej, więc chciałabym zobaczyć w górach inwersję. No i może jakiś nocleg na dziko, w namiocie lub chociaż w schronisku. Chodzi mi po głowie dwudniowa trasa na Słowacji, więc kto wie? Poza tym bardzo tęsknię za Turbaczem i w najbliższym czasie chciałabym się na niego wdrapać. A że Gorce zajmują w moim sercu szczególne miejsce, to chciałabym napisać jakiś mini psi przewodnik po tym pasmie. No i Babia, zdecydowanie za długo tam nie byłam! Aaaaa i jeszcze Skrzyczne i Malinowska Skała i zachód słońca na Wysokim Wierchu. OK, kończę, bo znów nie starczy mi roku, żeby to wszystko zorganizować! Choć może wypad na kajaki do Narwiańskiego Parku Narodowego też gdzieś wciśniemy 🙂
To co? NajlePSIEgo w Nowym Roku! 🙂 Najważniejsze zdrówko, a resztę przy odrobinie chęci da się zorganizować.
Dodaj komentarz