Lubań i nasz powrót na szlaki.
Nie chciałam jechać w góry.
Pierwszy raz w życiu za nic w świecie nie chciałam jechać. Marzyłam o tym by zostać w domu, okopać się w pościeli i spać do oporu.
Zaczęło się od tego, że jesień spędziliśmy w domu z powodu zabiegu Mauro. Wiedziałam, że góry wypadną na parę tygodni i po prostu przyjęłam ten fakt do wiadomości. Co innego mogłam zrobić?
Na początku i tak weekendami spoglądałam w niebo i myślałam, jak w takich warunkach wyglądają moje ulubione szczyty. I po cichutku trochę sobie do nich tęskniłam.
Później Mauro miał drugi zabieg. Wtedy to już tak się martwiłam, że w ogóle o górach nie myślałam. Żyliśmy z dnia na dzień, bez żadnych planów. Nagle, znienacka okazało się że idą święta, co oznaczało, że od ostatniej wycieczki minęły dokładnie 3 miesiące. I stało się! Wsiąkłam w domowy tryb. Czas płynął wolniej, wieczory i weekendy spędzaliśmy razem leżąc na kanapie, oglądając seriale i tarmosząc Mauro. Żyłam przyjemnie, ale bez wyzwań, trudności i właściwie bez silniejszych emocji. Nawet nie zauważyłam kiedy przestało mi ich brakować.
I nagle Piotrek wyskoczył z pomysłem wypadu w góry. „Bo w sumie Mauro w tym roku nie widział jeszcze śniegu.”
Czy on zwariował? Mam wstawać w sobotę o 6??? Nieeeeee….
Dokładnie od środy siedziałam nad prognozą pogody i czekałam na zapowiedzi zamieci i kataklizmów, żeby tylko mieć wymówkę i móc bez wyrzutów sumienia spędzić wolne dni na kanapie.
Nic takiego się nie stało.
Nie pozostało mi nic innego, jak zwlec się z wyrka i ruszyć na szlak. Udało mi się tylko wynegocjować, żeby nie był za długi. Ostatecznie wybraliśmy Gorce, a dokładnie Lubań i najkrótszy wariant dotarcia na szczyt – niebieski szlak z przełęczy Snozka.
START – PRZEŁĘCZ SNOZKA
Na dojazd z Krakowa trzeba liczyć 2 godziny – przynajmniej od nas, bo mieszkamy najdalej jak się da od Zakopianki.
Na przełęczy jest spory, bezpłatny parking, który bez problemu zmieści kilkadziesiąt samochodów. Niestety cały był totalnie oblodzony, więc miejsc było znacznie mniej. Piotrek w pełnym skupieniu próbował jakoś zaparkować na tym lodowisku, a ja spojrzałam w lewo. Na widok Tatr aż krzyknęłam. Wyleciałam z auta jak z procy jeszcze w trakcie parkowania, a zaraz za mną Mauro.
PRZEŁĘCZ SNOZKA – GÓRA WDŻAR
Początek niebieskiego szlaku namierzyliśmy bez trudu i od razu ruszyliśmy za znakami. A przynajmniej tak nam się wydawało. Przekroczyliśmy drogę i weszliśmy na udeptaną ścieżkę prowadzącą lekko pod górkę. I tu zaczęło się zamieszanie, bo Mauro zgubił piłkę. Razem z Piotrkiem brnąc w śniegu po kolana przeczesaliśmy wszystkie okoliczne krzaki. Kiedy wreszcie piłka się znalazła, Piotrek był tak zmęczony i wkurzony, że musiał ochłonąć. A ja nie chcąc marznąć ruszyłam do góry. Chłopaki i tak chodzą szybciej, więc wiedziałam że lada moment mnie dogonią. Nie myślałam o oznaczeniach szlaku, po prostu szłam przed siebie, tak jak prowadziła udeptana ścieżka. Po chwili wyszłam na piękny punkt widokowy i wtedy to już zupełnie przestałam szukać niebieskich znaków.
Poczekałam na chłopaków (którzy po drodze zgubili piłkę już na amen) i dalej ruszyliśmy razem. Nigdzie nie było znaków, ale jakoś byłam pewna, że wkrótce się pojawią i szłam spokojnie. Dojście na szczyt góry Wdżar zajęło nam około 20 minut. Musieliśmy się tam zatrzymać! Piękna pogoda i przejrzystość powietrza sprawiały, że widok na Tatry był niesamowity.
Pamiętam jak pomyślałam wtedy, że warto było wstać przed świtem i jechać 2 godziny, żeby to zobaczyć. Nawet jakby dalszy ciąg wycieczki miał się sypnąć, to i tak było warto. Od razu przytuliłam się do Piotrka. Tak się cieszyłam, że jednak mnie wyciągnął! I zupełnie serio, nie mogłam uwierzyć, że jeszcze kilka godzin wcześniej wolałam zostać w domu.
GÓRA WDŻAR – DOLNA STACJA WYCIĄGU
Niezależnie od zachwytów, fotek i przytulasów, w końcu trzeba było zejść na ziemię. Przeczesaliśmy cały szczyt, ale nigdzie nie było szlakowskazów, więc zmuszeni byliśmy odpalić aplikację. Z mapki wynikało jasno, że od szlaku to my jesteśmy kawał drogi. W dodatku w kierunku naszej ścieżki prowadziła nartostrada, więc nie bardzo mogliśmy tamtędy zejść. Na szczęście namierzyliśmy ślady zjazdów na dziko w lesie i postanowiliśmy tamtędy jakoś dostać się na dół. Po kilku minutach zameldowaliśmy się przy dolnej stacji kolejki.
Nie żałuję, że się pogubiliśmy, bo zamiast po betonie, przeszliśmy się po śniegu, zaliczyliśmy rozgrzewkę i jeszcze upolowaliśmy widoczki! Ostatecznie całe to zamieszanie wyszło nam tylko na dobre. Także polecamy ten wariant.
DOLNA STACJA WYCIĄGU – RUINY BACÓWKI
Tak naprawdę dopiero koło dolnej stacji wycieczka zaczyna się na dobre, bo szlak opuszcza cywilizację i odbija do lasu. Mauro jak zobaczył polanę to poleciał przed siebie jak błyskawica, żeby tylko dłużej się tarzać. Niestety zima w tym roku nie rozpieszcza, dawno nie było świeżego opadu, więc śnieg był zmrożony i okropnie twardy. Ale był, a w Krakowie nie, więc i tak była radocha!
Po szaleństwach trzeba było ruszać i dopiero wtedy się zaczęło. Na szlaku był lód. Nie zmrożony śnieg, tylko błyszczący i koszmarnie śliski lód. I zero możliwości przejścia bokiem, przynajmniej przez większą część drogi.
Dobrze, że szlak w większości miejsc wznosi się naprawdę łagodnie, więc mimo oblodzenia jakoś posuwaliśmy się do przodu. Przez całą drogę minął nas tylko jeden chłopak, więc poza nim nikt nie widział naszej nierównej walki z podłożem. Czułam się jak krowa na lodzie, a wyglądałam pewnie jeszcze gorzej. Wybrałam technikę mozolną, najpierw sprawdzałam, czy mam stabilny grunt pod nogą, a potem przenosiłam ciężar ciała i stawiałam krok. Szło mi powoli, ale skutecznie. Po jakiejś godzinie doczłapałam do ruin bacówki. Lekko sfatygowana, ale w jednym kawałku. Tylko strasznie chciało mi się pić.


RUINY BACÓWKI – LUBAŃ
Postanowiliśmy nie robić przy ruinach postoju. Miejsce nie było szczególnie porywające, w środku lasu, bez widoków.
Do szczytu została już tylko ostatnia prosta, za to pierońsko stroma. Mimo nabierania wysokości warunki za wiele się nie zmieniały. Liczyliśmy pod szczytem na miękki śnieg, niestety od początku aż do końca było bardzo twardo i ślisko. Chcieliśmy mieć to za sobą i martwić się już tylko powrotem. A musisz wiedzieć, że od pierwszego oblodzonego fragmentu cały czas mieliśmy z tyłu głowy, że jakoś trzeba będzie po tej ślizgawce zejść. I to powodowało, że żadne z nas nie szło na pełnym luzie.

O tyle, o ile na szlaku spotkaliśmy jedną, jedyną osobę, o tyle po wyjściu na polanę zrobiło się dość tłoczno. I wszyscy zmierzali na wieżę. Później okazało się, że była to zorganizowana grupa z przewodnikiem, a że każdy ma inne tempo, to wycieczka się rozwarstwiła tworząc sztuczny tłum. A już myślałam, że będę musiała napisać, że moje ukochane Gorce nie są już tak zaciszne jak kiedyś.
LUBAŃ
Widoki z wieży na Lubaniu należy do moich ulubionych. Przez całą drogę na szczyt czekałam, żeby je zobaczyć, że na polanie pod szczytem prawie pękłam z niecierpliwości.
Pamiętam, że mi było ciężko wyleźć na wieżę. Po dwóch godzinach walki z oblodzonym szlakiem byłam strasznie obolała. Dodatkowo, zawsze na tego typu atrakcjach trudno mi jest się przestawić na schody. Po podejściu po naturalnie ukształtowanym terenie, łażenie po schodach wydaje mi się nienaturalne i męczące. Wreszcie jednak dobrnęłam na górę i od razu poleciałam oglądać Tatry, nie patrząc za bardzo w inne strony.


Niestety inne strony prezentowały się znacznie gorzej. Smog i syf w całej okolicy widać było gołym okiem. Nieodległe wieże widokowe na Gorcu i Magurkach były ledwie widoczne. Turbacz jeszcze jakoś było widać, bo jest blisko, ale Babia tylko majaczyła w oddali.
Na końcu wypadało zrobić jakąś ładną pamiątkową fotkę Mauro. Wzięłam go na ręce, a Piotrek gimnastykował się żeby w kadrze były i Tatry i my i żeby jeszcze jakoś to wyglądało. Na wieżach jest zawsze kiepskie światło i trudno tu poszaleć z portretami. Ostaczenie Tatry są, my w sumie też, tylko Mauro ma focha jak stąd na księżyc:

LUBAŃ – PRZEŁĘCZ SNOZKA
Po zejściu z wieży zjedliśmy śniadanie w bazie namiotowej. Pamiętam tylko, że strasznie zmarzły mi wtedy nogi. Poza tym snuliśmy czarne scenariusze i wzajemnie się nakręcaliśmy. Skończyliśmy postój przekonani, że zejście po tym lodowisku będzie trwało wieki i jak nic skończy się kontuzją.
Na szczęście było dużo lepiej, niż sobie wyobrażaliśmy. Nikt dość, że nikt nie fiknął, to jeszcze z drogą powrotną uporaliśmy się błyskawicznie. Na początku szliśmy wszyscy razem i mieliśmy niezły ubaw patrząc na Mauro. Nawet jemu doskwierało śliskie podłoże. Śmiesznie wyglądał jak nie mógł zapanować nad dupką. Czasem składał się jak gąsienica, a czasem zarzucało mu tyłem. Za każdym razem obracał się ze obrażoną miną, żeby sprawdzić co się dzieje!
Po chwili Piotrek nabrał pewności i tak się rozpędził, że odganiał mnie przy każdym kroku. Dłuższe nogi robią swoje. A ja cóż, dostałam od natury grację słonia w składzie porcelany. Dlatego szłam wolniutko z obawy, że rozjadą mi się nogi i zrobię pierwszy w życiu szpagat. Zdążyłam ustrzelić dokładnie jedną fotkę i do parkingu straciłam chłopaków z oczu.
Szczęśliwie doszliśmy na parking w 3 całych i zdrowych kawałkach. Wycieczka była wyjątkowo udana, więc wsiadając do auta byliśmy bardzo zadowoleni (i obolali). A ja dostałam tego dnia lekcję. Nawet nie wiem kiedy popadłam w marazm i dałam się złapać w sidła lenistwa. Fajnie jest czasem posiedzieć w domu i bez spiny poczytać, czy obejrzeć film. Gorzej jednak, jak stanie się to jedyną przyjemnością w życiu. Na szczęście w porę się opamiętałam! Inaczej musiałabym chyba zmienić tematykę bloga na jakieś przepisy, albo patenty na sprzątanie 🙂
PS Serio, zamiast jechać wolałam zostać w domu i odespać???? Teraz wydaje mi się to niemożliwe…

To tyle ode mnie. Do zobaczenia na szlakach!
Świetna wycieczka . Fakt zima w tym roku jest kiepska. Byliśmy w ferie w Szczyrku 4dni,nie dość, że pogoda fatalna , to jeszcze wszyscy chorzy. Niestety mieliśmy zapłacone więc pojechaliśmy. Z wielkich planów górskich niewiele zostało .Zdobyliśmy Klimczok i odwiedziliśmy Chatę Wuja Toma .Fajne miejsce ,Leo niestety musiał być na zewnątrz, z czego nie był zadowolony. Wstyd się przyznać ,ale na Wysokiej i Lubaniu nie byłam. Koniecznie w w tym roku muszę nadrobić. Pozdrawiam serdecznie
Pamiętam to pogorszenie pogody, to był chyba początek drugiego tygodnia ferii ? Faktycznie było wtedy paskudnie. Jeszcze jak byliście chorzy, to już za dużo jak na jeden wyjazd ? A Beskid Śląski to chyba jest pechowy, my na 5 dni mieliśmy 4 wycieczki w totalnej mgle ?
To nauczka,żeby wcześniej nie rezerwować. Tym bardziej że Szczyrk nie jest taki obleegany w nasze ferie. Wszyscy jadą na Zakopane.Ale jak dobrze wiecie w Zakopcu z pieskami,poza Chochołowską nigdzie nie da się pospacerować.. ☹
Fakt, my też oduczyliśmy się rezerwowania krótkich wypadów z wyprzedzeniem. Zazwyczaj średnio trafialiśmy z pogodą. Teraz rezerwujemy tylko główne wakacje, a z resztą czekamy. Nigdy nam się nie zdarzyło, żeby gdzieś tak totalnie nie było miejsc. Za to wpadło kilka fajnych miejsc przy okazji tych spontanicznych poszukiwań 😀