Zillertaler Höhenstraße i Wimbachkopf – wycieczka idealna.
Czwarty dzień Alpejskich wojaży. Przy schodzeniu z Seebergspitze złapała nas ulewa, która zdawała się nie mieć końca. Jeszcze o 5 rano następnego dnia przebudziłam się słysząc bębniący o parapet deszcz. Boskooooo.
Na szczęście po ostatecznym przebudzeniu z radością stwierdziliśmy, że nie pada. Czarne chmurzyska nie chciały odpuścić, ale po całej nocy ulewy, już sam brak deszczu był spełnieniem marzeń. A że zapowiadają kolejne kataklizmy za jakieś 3 godziny?
Pfffff….
W końcu przyszedł czas na dalszą eksplorację Alp Zilletralskich, czyli drugą trasę z broszurki od naszych gospodarzy. W Austrii to norma, w każdym pensjonacie jest niezliczona ilość mapek i książeczek, z których można korzystać do woli. Wybraliśmy pętelkę na Wimbachkopf 2 442 m, najwyższy szczyty naszej wyprawy. Szlak zaczynał się na wysokogórskiej drodze Zillertaler Höhenstraße, zaledwie 8 km od naszej bazy.

Zillertaler Höhenstraße
Zillertaler Höhenstraße to 20 kilomertowa wysokogórska droga, a najwyższy punkt na jaki można dojechać autem to Arbisjochkopf 2 133m. Zapowiadało się genialnie.
ALE!
Najpierw trzeba było się na główną drogę dostać. I tu zaczynają się schody, a dokładnie zakosy. Milion zakosów. A pomiędzy zakosami krótkie, wąskie i mega strome podjazdy. Mimo, że siedziałam na miejscu pasażera i tak nieźle się spociłam. Za którymś zakrętem pojawiła się budka, gdzie skasowali nas 8 Euro za wjazd. Dalej jechało się już dużo łatwiej, choć miejscami mocno pod górkę. W pewnym momencie wyskoczyła nam kontrolka benzyny, mimo, że według naszych obliczeń paliwa powinno być jeszcze sporo. Niestety komputer bezlitośnie pokazywał dystans 30 km. Wzruszyliśmy ramionami.
Najwyżej wezwiemy assistance.
Bardziej martwiłam się o to, że nie przejedziemy całej trasy, niż o to, że dojedziemy ostatnie kropelki benzyny i utkniemy z suchym bakiem gdzieś na wysokości. Nie chcieliśmy po prostu wracać tą samą drogą, bo skoro już wjechaliśmy na tę drogę chcieliśmy pokonać ją w całości, nawet gdyby zjazd miał być dystansowo dłuższy i kosztować nasz resztki paliwa.

Hirschbichlalm – Wedelhütte
Wycieczka zaczyna się przy „schronisku” Hirschbichlalm, położonym przy głównej drodze na wysokości 1 822 m. Niestety parking tylko dla klientów, podobnie jak przy knajpie obok. Wreszcie obsługa schroniska pokierowała nas na bezpłatny niby parking dla osób, które chcą wyjść na szlak. Za schroniskiem znajduje się niewielki pas pobocza, gdzie można zaparkować na trawce. Miejsca wystarczy może na 6 aut. Nam trafił się ostatni skrawek, akurat przy widłach z gnojówką i podczas przebierania butów do auta wleciało jakieś 5 milionów much. Grrrr…

Szlak od razu odbija w prawo na szeroką drogę w stronę Wedelhütte. Zgodnie z informacjami na szlakowskazach do schroniska mieliśmy iść 1,5 godziny. Początek to wspomniana bita droga, niezbyt stroma, idealna na rozruch. Na szlaku spokój, gdzieś przed nami majaczyły 2 małe grupki. Generalnie więcej było krów, niż ludzi.

Przy kolejnym szlakowskazie skręciliśmy w wąską ścieżkę, która znów łagodnie i niemęcząco prowadzi wzdłuż strumyka prosto do Wedelhütte. Trasa jest świetnie oznaczona i naprawdę nie ma wątpliwości, gdzie iść.
Nie ma co dużo pisać o tym odcinku, ledwo zdążyliśmy się rozgrzać, a już po lewej stronie ukazało się schronisko. Doszliśmy w niecałą godzinkę i serio mam wrażenie, że zupełnie nie żyłowaliśmy tempa.
Do schroniska nie wstępowaliśmy, bo też nie było po co. Nie zdążyliśmy zgłodnieć, ani nawet odrobinę się zmęczyć. Usiedliśmy na chwilkę na popas i postanowiliśmy ruszać dalej. W prognozach wciąż zapowiadali burze w bardzo nieodległej przyszłości, więc woleliśmy nie kusić losu.
Wedelhütte – Wimbachkopf
Według broszurki ze schroniska czekała nas godzina drogi na szczyt. Szlakowskaz pokazywał za to 20 minut. Zupełnie nieznaczące rozbieżności…
Ruszyliśmy wąziutką i dla odmiany bardziej stromą ścieżką na szczyt. Mimo, że Mauro w połowie drogi wypuścił piłkę, która stoczyła się aż pod samo schronisko, zameldowaliśmy się przy krzyżu mega szybko. Nie wiem czy trwało to 10 minut.

Wimbachkopf 2 442 M z psem
Szczyt Wimbachkopf jest rozległy, a jego zbocza łagodne. Piotrek przyjął to z wielką ulgą. Bo przepaścistego Seebergspitze nie mógł mi wybaczyć…
W ogóle mega miło było po prostu wyłożyć się na trawie gdzieś poniżej turystów zapamiętale fotografujących krzyż i po prostu odpocząć. No i nie pilnować Mauro, który wykorzysta absolutnie każdą okazję, żeby szukać wrażeń nad przepaścią. Tu nie miał gdzie zlecieć, więc wyłożył się razem z nami i zajadał smaczki. Spędziliśmy na szczycie sporo czasu i było bardzo przyjemnie. Posiedzieliśmy, połaziliśmy obejrzeć widoki z każdej strony i posłuchaliśmy niezliczonej ilości świstaków. Piotrek wypatrzył aż 2, a ja jestem ślepa jak kret i nie dojrzałam żadnego >smuteczek<.


Na szczycie nie było tłoczno, ale w zasadzie cały czas towarzyszyły nam jakieś pojedyncze osoby. W pewnym momencie totalnie się wyludniło i zaczęliśmy się zastanawiać, czy wszyscy nie zwiali przed zapowiadaną burzą. Co prawda nic nie zwiastowało zmiany pogody, a nad nami widać było nawet niewielkie prześwity, ale w końcu i my zaczęliśmy się zbierać.
Żeby domknąć naszą pętlę ze szczytu wybieramy szlak w kierunku Kristallhütte.
Wimbachkopf – Kristallhütte
Początek zejścia to wąska ścieżynka, kamienista ale łatwiutka. Choć trudność to pojęcie względne, bo ze szczytu chwilę przed nami schodziła Pani, którą obserwowaliśmy ze współczuciem. W rękach miała kijki, a mimo to kurczowo trzymała za ramię swojego partnera i widać było, że teren był dla niej bardzo niekomfortowy. Jedyne co może budzić niepewność to kamieniste podłoże. Nie ma ekspozycji i nie jest bardzo stromo, chyba tylko ruchomy kamień mógłby spowodować klapnięcie na tyłek, ale to chyba jedyne niebezpieczeństwo. My rozprawiliśmy się z tym odcinkiem szybciutko i po kilku chwilach zameldowaliśmy się na soczyście zielonej łące przy kolejnym szlakowskazie.

Wybraliśmy wiadomy kierunek i wąską, niesamowicie malowniczą ścieżką schodziliśmy w dół. W międzyczasie zamiast się pitrasić, pogoda coraz bardziej się klarowała. Gdzieniegdzie przebijały nawet promienie słońca. Nie spieszyliśmy się do cywilizacji.


Ostatecznie do schroniska dotarliśmy po niespełna godzinie od szczytu, a że pogoda dopisywała, pozwoliliśmy sobie na piwko. Według znaków do Hirschbichlalm zostało 40 minut normalnego marszu. Gdyby zagrzmiało na luzie bylibyśmy na dole w 20 minut. W wyciąganiu nóg z powodu pogodowych zawirowań mamy spore doświadczenie. A od kiedy jest z nami Mauro biegi sprinterskie dopracowaliśmy do perfekcji. Nasz moment rozruchowy na dźwięk grzmotu jest naprawdę imponujący.
Kristallhütte – Hirsbichlalm
Według naszej broszurki ostatni odcinek to absolutnie bajkowy szlak prowadzący przez niesamowicie aromatyczny piniowy lasek. Po tych ochach i achach spodziewałam się co najmniej, że będą się tam pasły jednorożce. Tymczasem pachniało Domestosem!!! Muszę powiedzieć, że producent naprawdę nieźle odwzorował zapach oryginału…

Owszem las był piękny, nie można mu nic zarzucić. Ścieżka pośród zieleni malownicza i cudownie sielska. Gdzieniegdzie przebijały się jeszcze widoczki w prześwitach między drzewami. Słońce wyszło na moment i naprawdę szło by się mega przyjemnie gdyby nie ten kibelkowy zapach.
Do Hirschbichlalm doszliśmy chyba nawet szybciej, niż w 40 minut i akurat w momencie, kiedy wyszliśmy na asfalt, zagrzmiało pierwszy raz. Została nam ostatnia prosta, jakieś 500 m asfaltem, w dodatku z dwoma knajpami po drodze. Nic nam nie groziło! Przybiliśmy pionę i polecieliśmy do auta.
Mimo kontrolki ostrzegającej o niskim stanie paliwa postanowiliśmy przejechać całość Zillertaler Höhenstraße. Skoro daliśmy 2/3 pensji na roczne ubezpieczenie auta, to niech nam przywiozą paliwo 🙂 A co!
I kontynuacja trasy to był strzał w dziesiątkę! Przygoda była nieziemska. Krajobraz zmieniał się jak w kalejdoskopie, a my cieszyliśmy się jak dzieci. Wyjeżdzaliśmy ponad chmury, by po chwili zanurkować w gęste kłęby pary, potem znów do góry i tak w kółko. Na szczęście kiedy wyjechaliśmy na prostą drogę ustabilizował się poziom paliwa w baku i auto przestało nas terroryzować. Na luzie zjechaliśmy do miasteczka i zatankowaliśmy nasz przewrażliwiony samochód. Obyło się bez assistance! Ryzyko się opłaciło…
PRAKTYCZNIE:
- Wjazd na Zillertaler Höhenstraße kosztuje 8 Euro (stan na 2020). Koniecznie zachowaj bilecik, bo przy wyjeździe jest on ponownie sprawdzany. Ja cierpię na obsesję na punkcie porządku i żeby nie zaśmiecać auta prawie zmięłam nasz zaraz przy szlabanie. Dobrze że Piotrek od razu go przechwycił i włożył za szybę.
- Przy Hirschbichlalm i w knajpie obok parkingi są wyłącznie dla klientów. Tabliczki nie pozostawiają złudzeń, chcąc iść w góry musisz kombinować inaczej. W miejscu gdzie zaczyna się pętla nie ma żadnego płatnego parkingu, a to byłoby najrozsądniejsze rozwiązanie. Nam Pani z obsługi Hirschbichlalm wskazała miejsce na poboczu, gdzie razem z kilkoma innymi samochodami przycupnęliśmy na trawce. Słabiutko to jednak wygląda.
- Przy ładnej pogodzie warto pokombinować i wydłużyć trochę planowaną trasę. Idąc tak jak my, pierwsza okazja nadarza się przy Wedelhütte. Tam możesz odbić na Marchkopf (2 499 m). Potem wrócić do schroniska tą samą drogą i kontynuować pętlę na Wimbachkpof. Później schodząc z Wimbachkopf w stronę Kristallhütte jest rozwidlenie na Wetterkreuzspitze. Także w zależności od nastroju/kondycji/warunków pogodowych, możesz w kilku godzinnej wycieczce zmieścić nawet 3 szczyty.
- Nasza trasa według broszurki miała 7 km i do jej przejścia potrzebne było 5 godzin. Nam zeszło mniej więcej tyle samo, ale wliczając przerwę na szczycie i piwko w Kristallhütte. Ale było zimno, więc dłuższe posiedzenie na trawie mogło skutkować złapaniem wilka. Przy patelni pewnie żadna siła nie ściągnęłaby nas ze szczytu przed kolacją.
- Na całej trasie nie ma absolutnie żadnych trudności, ani zagwozdek orientacyjnych. Nic tylko wędrować!
Tak, wiem że fotki z tej wycieczki są dalekie od „instagramowch”. Ale tak czasem wygląda pogoda i nie mamy na to wpływu. Nie zamierzam podrasowywać zdjęć i sprzedawać na blogu totalnie nierealnego świata.
Oczywiście jeśli się tam wybierzesz, to może trafisz w to miejsce w piękny, słoneczny dzień i utoniesz w soczystej zieleni.
MOŻE…
A może tak jak my wylądujesz tam w zupełnie nieciekawych warunkach.
Dlaczego o tym piszę? Bo sama kiedyś nacięłam się na takie foty. Po obejrzeniu wpisów na pewnym blogu zamarzyłam o Słowenii. Jezioro Bled z turkusową wodą, nieziemsko zielone lasy, lazurowe niebo i idealnie stalowe szczyty Alp Julijskich. Inny świat! Mimo, że nie było nas do końca na to stać, zarezerwowaliśmy pokój. I choć wyczyściliśmy konto do ostatniego grosza, mieliśmy poczucie że jechaliśmy po marzenia. Niestety na miejscu okazało się, że w Słowenii trawa nie jest zieleńsza niż w Polsce. Niebo przy ładnej pogodzie też nie jest bardziej błękitne. Jest za to masa możliwości, aby tak je przedstawić. Ale to nie ma nic wspólnego z prawdą! Niestety uświadamiasz to sobie akurat w momencie, kiedy Twój portfel jest już nieodwołanie o kilka tysięcy lżejszy. Znamy to z autopsji…
Ok, tyle na dziś. Do następnego!
Dodaj komentarz