Niepozorny Largoz i magiczne warunki.
Przedostatniego – piątego dnia pobytu w Austrii jak zwykle po przebudzeniu poleciałam do okna sprawdzić pogodę. Ciemno, pochmurno, smętnie.
Serio, znowu?
Ile można w kółko przerabiać ten sam scenariusz? W dodatku w sierpniu, kiedy powinno być absolutnie piękne lato…
Pomyślałam, że jak nie dziś to już chyba nie pojedziemy na Rofan. Ale z drugiej strony nie chciałam tam iść w niepewną pogodę. Rofan miał być wisienką na torcie i marzyłam o zobaczeniu widoków z jego szczytu.
Pozostał Largoz (2 214 m), który traktowaliśmy bardziej jako rezerwę niż wyjazdowy must-see. Niby nie był niższy od innych planowanych szczytów, ale miał być bardzo łatwy, a my wybierając się raz w roku w Aply szukamy jednak wyzwań. Nie jakichś morderczych, ale jednak czegoś, co zapamiętamy – jak na przykład Seebergspitze. Dlatego Largoz wylądował na liście rezerwowej, raczej na niepogodę. Albo zakwasy. Albo jakby nic nie wypaliło z innych planów. Początkowo podchodziliśmy do niego obojętnie, ale kiedy kolejnego dnia nie mogliśmy się wybrać na wymarzony Rofan, zaczęłam na kartkę z opisem szlaku na Largoz patrzeć wręcz niechętnie.
Jak łatwo się domyślić po tym marudzeniu, wycieczka okazała się genialna, a szczyt absolutnie idealny dla nas. Pod każdym względem! W sumie mogę powiedzieć, że z chęcią poszłabym na niego jeszcze raz. Na przykład zimą.
Start – parking przy Krepperhütte
Co ja się naklęłam w drodze na miejsce to moje. Szlak miał się zacząć na parkingu powyżej Krepperhütte. Tyle wiedziałam po przeczytaniu na szybko pierwszego opisu w necie.
I co dalej?
Niestety, zero konkretów. Czy da się tam dojechać? Jaka jest droga? Czy zwykła osobówka da radę? Czy będzie gdzie zaparkować? Na szczęście nie musiałam nawigować, bo droga w stronę Innsbrucka była banalna (autostrada), więc mogłam przekopywać się przez różne niemieckojęzyczne opisy szlaków.
Wreszcie znalazłam opis, który spełnił moje oczekiwania. I rozbudził chęć na zdobycie nie jednego, a 3 szczytów. Linka zostawiam tutaj.
Po zobaczeniu na zdjęciach parkingu jechałam już uspokojona. Zajęłam się wypatrywaniem błękitnych prześwitów na niebie, ale nie byłam usatsfakcjnowana… A jak zaczęliśmy podjeżdżać pod schronisko i wbiliśmy się w mgłę to już w ogóle zrzedła mi mina.
Ale do brzegu – pod samo schronisko Krepperhütte prowadzi asfaltowa droga. Kręta, dość stroma i wąska, ale spokojnie do pokonania przez osobówkę. Przynajmniej w lecie. Po minięciu schroniska droga zmienia się w szuter, a po kilkudziesięciu metrach i zakręcie znajduje się spory, darmowy parking (stan na 2020).
Krepperhütte – Largozalm
Na parkingu znalazłam sobie kolejny powód do zamartwiania się. Na kilku stronach z opisem wycieczki aż do schroniska Largoz Alm (czyli około 2/3 trasy), miała prowadzić szutrowa droga. A my nie cierpimy szutru w górach. No nie i koniec. Albo góry, albo szuter. Razem jakoś nam się to nie łączy.
Był promyk nadziei, bo w podanym wyżej linku widać było skrót przez las. Tylko czy uda mi się go namierzyć?
Ruszyliśmy wspomnianą szeroką drogą (na szczęście był szlaban, więc nie baliśmy się ruchu) i trzymaliśmy się znaków na Largozalm. Po chwili doszliśmy do zakrętu, w prawo odbijała droga zwana “runderweg”, my poszliśmy prosto (czyli w prawo…). I po kilkuset metrach, naprzeciwko kolejnego szlakowskazu zauważyłam odbicie w las.
BINGO!
W dodatku na drzewach były namalowane pomarańczowe buźki. To musiała być nasza ścieżka!
Piotrek uznał, że skoro tak mówię, to tak jest i poszedł pewnie do przodu. A ja standardowo zaczęłam się martwić 🙂
– A co jeśli to nie ta droga?
– No chodź, przecież się nie zgubimy, najwyżej wrócimy po śladach.
– A jak coś się stanie?
– Ale co?
– Nie wiem…
I tak to po krótce wyglądało. Z perspektywy czasu podziwiam Piotrka za anielską cierpliwość. Ewidentnie coś mnie uwierało w tyłek tego dnia. Nie byłam przekonana do tej wycieczki i już. Marzyłam o czymś innym, kończył nam się czas, a znów trzeba było ratować sytuację, zamiast korzystać z urlopu na 100%. Na tamten moment tak to widziałam.
Ale była też dobra wiadomość. Po kilkunastu minutach coraz węższej ścieżki wyszliśmy z powrotem na szeroki szuter, akurat przy szlakowskazie na Largozalm. Yeah… przynajmniej się nie zgubiliśmy. Piotrek od razy wypatrzył kolejną leśną ścieżkę i tym razem to on podjął decyzję, że nią pójdziemy. I dał mi tym samym kolejny pretekst do zmartwień na najbliższe minuty.
Podczas podejścia do Largozalm z szutrową drogą spotykaliśmy się jeszcze jakieś 3 razy i zawsze w promieniu kilku metrów od wylotu znajdowaliśmy kolejne wejście w las, którego konsekwentnie się trzymaliśmy.
Droga przez las nie była w ogóle trudna, ani orientacyjnie (pod warunkiem, że masz mocniejsze ode mnie nerwy), ani technicznie. Ścieżka momentami była naprawdę wąska, ale też nie przedzieraliśmy się przez chaszcze, nic z tych rzeczy. Ewidentnie widać, że jest to dość uczęszczany skrót. Naprawdę warto z niego skorzystać, my śmignęliśmy do schroniska w niecałą godzinkę, a przypuszczam, że bitą drogą snulibyśmy się z półtorej godziny pokonując milion zakrętów. Tak to przynajmniej wyglądało na podstawie fragmentów, które widzieliśmy. Poza tym lasem idzie się po prostu przyjemniej, niż szutrem, więc tak idealnie udeptany skrót jest mega opcją.
Largozalm 1 930 m npm
Kiedy doczłapaliśmy do Largozalm miałam mieszane uczucia. Humor trochę mi się poprawił, bo warunki były naprawdę ciekawe. Idąc gęstym i wilgotnym lasem byłam przekonana, że jest pochmurno, a tymczasem pogoda była niezła. Pierwszy raz widziałam takie czaderskie chmury.
Mimo początkowych zachwytów wciąż nie udało mi się wyjść z tego zupełnie nie-wakacyjnego ponurego humoru. Dalsza droga tonęła we mgle, więc znów zaczęłam się nakręcać, że na szczycie nie będzie widoczności i cała wycieczka weźmie w łeb.
Na szczęście przy schronisku była super lodówka zrobiona z poidła dla krów, chłodzona wodą z górskiego potoku. Obok skrzyneczka na monetki i cennik. Zainteresowana wynalazkiem porzuciłam smuteczki. Piotrek wypatrzył dla mnie Prosecco, ale postanowiłam najpierw zdobyć szczyt, a potem świętować. Tym razem bez postoju ruszyliśmy do góry.
Largozalm – Largoz 2 214 m npm
Pod schroniskiem jest strzałka na Largozkreutz, która wyprowadza na wąziutką ścieżkę. Do szczytu jest jeszcze jakieś 40 – 50 minut drogi. Piotrek i Mauro wypruli do przodu jak rakiety, a ja zostałam z tyłu i wreszcie zaczęłam cieszyć się wycieczką. Ścieżka była niesamowicie malownicza, otoczenie wręcz kipiało zielenią. Po porannym fochu nie został nawet ślad. Szłam powoli, bez zadyszki, za to z milionem postojów na obserwowanie chmur. Nie mogłam oderwać od nich oczu. Po pierwsze nigdy nie widziałam takich warunków, a po drugie chmur było tak dużo i tak dynamicznie się przemieszczały, że cały czas miałam wrażenie, że za chwilę widoki się skończą, a ja wyląduję we mgle na dobre.
Podczas drogi na szczyt nie ma żadnych trudności. Szlak nie jest męczący, to bardziej dłuższy spacer niż górska wyrypa. Nachylenie optymalne, chyba żadne z nas nie złapało zadyszki. A przynajmniej jej nie kojarzę, a musisz wiedzieć, że w tej kwestii jestem bardzo pamiętliwa. Mam w głowie wszystkie mordercze podejścia – najlepiej pamiętam Ćwilin z przełęczy pod Cyckiem, Wielki Chocz, Ostredok i Seebergspitze (ten ze względu na długość).
A może po drodze nie da się mieć zadyszki, bo jest tak sielsko i widokowo, że po prostu grzechem jest zapierniczać? Ja serio nie mogłam się zmobilizować o szybkiego pokonania ostatniego odcinka, było pięknie i chciałam zapamiętać (i przy okazji uwiecznić) każdą sekundę.
Largoz 2 214 m nom z psem
Szczyt Largoz jest niesamowicie malowniczy, a dla psich turystów wręcz idealny. Nie ma żadnych przepaści, więc odetchnęliśmy z ulgą, że nie będzie walki z Mauro, który uwielbia patrzeć w dół. Są za to łagodne, trawiaste zbocza i masa skałek do posiedzenia. Znajdzie się nawet ławeczka.
Przypuszczam, że jest też bajeczny widok na pobliskie doliny i sąsiednie pasma. My mieliśmy widok głównie na chmury. Były wszędzie, pod nogami, nad głowami, snuły się w dolinach i zbierały przy wierzchołkach gór. A w prześwitach majaczyły doliny, miasteczka i alpejskie szczyty. Nigdy nie widziałam czegoś podobnego.
Na szczycie spędziliśmy naprawdę sporo czasu. Warunki zmieniały się jak w kalejdoskopie, chmury odsłaniały słońce, by za chwilę znów wszystko zasłonić. Wreszcie zbliżał się nieuchronnie czas podjęcia decyzji co do dalszej wycieczki. Gdybyśmy chcieli iść dalej, to już bez szlaku i trochę na oślep. Niby kierunek jest oczywisty, ale nie byliśmy pewni czy znajdziemy zejście. Na szczęście pogoda rozwiązała nasze rozterki. Akurat ładnie było po przeciwnej stronie, a od planowanych szczytów nadciągały wszystkie chmurzyska. Nie potrzebowałam zmarznąć ani zmoknąć. Po tym nadmiarze wrażeń miałam za to ogromną ochotę na szampana!
Largoz – Largozalm – parking
Co tu dużo pisać, skoro nie pokusiliśmy się o pętlę, to musieliśmy schodzić tą samą drogą. Obyło się bez zaskoczeń i tak jak poprzednio, zupełnie bez trudności. Piękną, zieloną ścieżką zeszliśmy na krótki postój do Largozalm. Bez wyrzutów sumienia, że jest jeszcze jasno, wrzuciłam do skrzyneczki 2,5 Euro i odkręciłam Prosecco. I choć było dość podłe, smakowało jak szampan za milion dolarów!
Praktycznie:
- Szlak zaczyna się na leśnym parkingu kilkadziesiąt metrów za schroniskiem Krepperhütte. Da się tam dojechać osobówką. Po zjeździe z autostrady (jechaliśmy z miejscowości Stumm) droga cały czas prowadzi asfaltem, początkowo przez małe miasteczko, w końcu lasem. Na wysokości schroniska asfalt się kończy, ale zostaje nam max 500m do pokonania szutrem.
- Zarówno droga dojazdowa, jak i leśny parking są darmowe (stan na 2020).
- Od szlabanu do schroniska możesz iść znakowaną, szeroką, szutrową drogą, lub wypatrywać ścieżki w las. My skręciliśmy w najszerszą, oznaczoną żółtymi buźkami. Jednak z perspektywy czasu inne ścieżki obijające w górę też musiały prowadzić do Largozalm, w okolicy nie ma po prostu innej opcji.
- Droga na szczyt nie nastręcza żadnych trudności i nie powinna zająć dłużej niż 2, a max 2,5 godziny. Nachylenie jest przyjemne, nie przypominam sobie większych stromizn. Podłoże – jeśli wybierzesz leśną ścieżkę do Largozalm, cały czas będzie leśne, a powyżej Largozalm z przewagą kamieni.
- Pisałam wcześniej, że w Alpach szukamy bardziej wyzwań, a nie łatwych ścieżek. I tu faktycznie wyzwania nie było. Ani kondycyjnego, ani technicznego. To chyba jeden z łatwiejszych dwutysięczników na jakich byliśmy. Jednak w trakcie wycieczki to zeszło na dalszy plan. Bo niezależnie od trudności Largoz ma swoją wysokość, a z niej wyjątkowe panoramy. Także może adrenaliny nie było, ale endorfin cała masa.
- Walory widokowe w zestawieniu z włożonym wysiłkiem wypadają niesamowicie dobrze. Gdybym mogła cofnąć czas nigdy w życiu nie wpisałabym szczytu Largoz na listę rezerwową. My trafiliśmy na unikatowe warunki, których nigdy nie zapomnę. Ale przy bezchmurnym niebie widok na okoliczne doliny i szczyty musi być genialny.
To tyle ode mnie. Czy polecam ten szczyt?…Cóż mogę napisać. Largoz ma od nas 11/10 🙂
Dodaj komentarz