Huncwot na gigancie, czyli blog o podróżach z psem

Huncwotowy 2020 – podsumowanie.

Za nami najdziwniejszy rok, jaki mogliśmy sobie wyobrazić. Mam to szczęście, że nie pamiętam czasów, które ograniczałyby wolność w najróżniejszych sferach życia. Właściwie nie musiałam nawet mieć paszportu. Kiedy zaczęłam zarabiać i tym samym stać mnie było na wyjazdy za granicę, na nasze roadtripy po Europie spokojnie wystarczał dowód. Do tej pory byłam przekonana, że nasze podróże, a także większe życiowe zmiany determinuje wyłącznie stan konta. Nie spodziewałam się, że mając odłożone pieniądze nie będę mogła wyjechać, lub kupić samochodu. To był nasz pierwszy raz.

Zmiany, zmiany…

Auto

Skoro już pojawił się temat samochodu, to zaczynam od niego. Po bardzo wielu latach na drogach i 9 latach z nami przyszła pora na rozstanie z naszym ukochanym Fordem. Najpierwszym modelem Focusa ever. Możesz sobie wyobrazić jaki był leciwy (ale wypominać mu tego nie będę). Auta mieliśmy szukać na wiosnę, ale okazało się to niemożliwe. Nowy nabytek pojawił się dopiero pod koniec lipca, a to oznacza że Focus przewiózł nas jeszcze nad Balaton i z powrotem, potwierdzając tym samym swoją klasę.

Przez lata niezawodności było dla nas jasne, że Forda może zastąpić tylko Ford. A ostatecznie wpadł nam Seat. W dodatku taki, którego nigdy nie braliśmy pod uwagę. Taki sam model stał od kilku lat na naszym osiedlu. Zawsze mijając go mówiłam do Piotrka „zobacz, w sumie spoko auto, fajnie wygląda”. Ale to było tylko takie zupełnie niewinne wyrażanie opinii, no pressure, nic z tym rzeczy. Tymczasem wszystkie ogłaszane Fordy miały koszmarne przebiegi i Piotrek chyba z nudów wpisał w wyszukiwarkę „Seat Altea XL”. Po niespełna tygodniu stał już na naszym parkingu. No i jak tu nie wierzyć w przeznaczenie?

A tę fotkę z Focusem zrobiliśmy w Dolomajtach na pamiątkę.

Bye bye LOVE <3

Zdrowie + sylwetka

Kolejna zmiana to już będzie z grubej rury! W styczniu napisałam do Gośki, mojej siostry, która miała namiar na fajną dietetyczkę. W lutym z wielkim fochem zrobiłam potrzebne badania. Byłam mega wkurzona, że tyle z tym zachodu. „ I w ogóle po co te badanie skoro przecież widać, że jestem zdrowa i potrzebuję tylko zrzucić parę kilo.”

Niestety wyniki nie pozostawiały złudzeń. Miałam insulinooporność i byłam całkiem blisko cukrzycy. Mając niespełna 34 lata! A to wszystko zawdzięczałam tylko i wyłącznie sobie.

Niewinna chęć zrzucenia paru kilo zmieniła się nagle w walkę o powrót do zdrowia. Zaparłam się. Przez 3 miesiące grzecznie i bez żadnych odstępstw realizowałam jadłospisy przygotowane przez Paulinę. Mimo zamkniętych siłowni i lasów codziennie ćwiczyłam. W maju, po zrzuceniu 14 kg zrobiłam ponownie badania.

Insulinę miałam w górnej granicy normy. Dosłownie skakałam z radości. Pamiętam też reakcję Pauliny, która aż krzyknęła do słuchawki. 3 miesiące!!!

Wygrałam zdrowie i nowy wygląd. I zupełnie nieznane mi poczucie bycia w 100% sobą w swoim ciele.

Od maja nie korzystam już z jadłospisów, ale zachowałam zasady prawidłowego żywienia, które przekazała mi Paulina. Zrzuciłam jeszcze 6 kg, choć tego nie planowałam. I patrząc na zdjęcia, jednak ta wersja pośrednia podobała mi się bardziej. Ale co zrobić, skoro organizm poszedł za ciosem. Widocznie miałam być szczypiorkiem 🙂

Jesień 2019, mój najgorszy moment. Było naprawdę słabo…
Szczytowa forma. Sierpień 2020 🙂

A najważniejsze, że w moje ślady poszedł Piotrek.

Piotrek od lat miał wysokie ciśnienie. Najpierw tylko trochę podwyższone. Później trochę bardziej. W końcu było już naprawdę źle. On również trafił pod skrzydła Pauliny. I też się zaparł (choć tylko w kwestii jedzenia, bo w kwestii gotowania znów padło na mnie…). Po 3 miesiącach samą dietą, bez leków unormował ciśnienie i zrzucił przeszło 10 kg!!!

Jestem z nas niesamowicie dumna i wierzę, że uda się utrzymać efekty.

W tym roku tylko Mauro nie zmienił ani stylu życia, ani sylwetki. Wciąż może jeść ile chce, a i tak jest przystojniakiem, bo wszystko wybiega na piłce. I konsekwentnie od lat jest z siebie bardzo zadowolony. Zero kompleksów 🙂

Dieta

Już dawno chciałam przestać jeść mięso. Nie mogłam dłużej przymykać oczu na to, skąd bierze się na moim talerzu. Nie chciałam przykładać ręki do cierpienia zwierząt, ani do rujnowania środowiska jakie powoduje przemysł mięsny. Skoro musiałam nauczyć się jeść na nowo, postanowiłam że nauczę się przy okazji jak jeść bez mięsa. I to było przysłowiową kropką nad i mojej przemiany.

I dopiero teraz jestem w pełni sobą. Choć czasem jeszcze coś mi zapachnie, albo najdzie mnie jakaś ochota, to wiem, że nigdy nie zjem już nic z mięsem. I jest mi z tym bardzo dobrze.

Marzenia

Zawsze mam kilka w zanadrzu. A jak jakieś uda mi się wykreślić z listy, od razu wpada nowe. Od lat na topie jest inwersja. Widziałam już górach różne warunki, ale chmur pod stopami jeszcze nigdy. W międzyczasie podczas polowań ustrzeliłam nawet widmo Brockenu, które wydawałoby się sporo rzadsze. Co z tego, skoro morze chmur pod nogami jeszcze przede mną.  Ale nie mogę pominąć w tym miejscu jednych z najciekawszych warunków, jakie mieliśmy okazję w górach przeżyć.  A było to na szczycie Largoz z Austriackim Tyrolu. Nie byliśmy co prawda ponad chmurami, ALE byliśmy dokładnie w chmurach!!!

Bardzo chciałam w tym roku powtórzyć Dolomity i wdrapać się na nasz drugi w życiu trzytysięcznik Tofanę di Rozes. Niestety Włochy wzięły w łeb i właściwie byłam przekonana, że nic już w tym roku nie odhaczę z mojej listy. A tu trafiły się aż 2 szczyty w Alpach, na które bardzo chciałam wejść, ale do tej pory się nie udało!

Na pierwszy rzut poszedł Seebergspitze. Byłam praktycznie pewna, że nigdy nie uda się go zdobyć, mimo że od 3 lat chodził mi po głowie. Kondycyjnie góra wydawała się poza naszym zasięgiem.

A jednak nie ma rzeczy niemożliwych.

Kropką nad „i” był Rofanspitze. Było z nim trochę zawirowań. Wyobrażałam sobie, że jest mega trudny, bo widziałam na fejsie zdjęcie kumpeli w uprzęży ze znacznikiem „Rofangebirge”. Nie dopytałam oczywiście, czy chodzi o ten konkretnie szczyt, czy o pasmo, tylko z góry uznałam, że to nie dla nas. A zdjęcie było akurat z ferraty na inny szczyt, a sam Rofan okazał się wyjątkowo lajtowy. Aż nie mogę uwierzyć, że 3 lata temu nie zadałam sobie trudu i nie sprawdziłam szlaków. Opisu z tej wycieczki na blogasku jeszcze nie ma, ale pójdzie na pierwszy ogień.

Moja standardowa mina na podejściach 🙂

 Podróżnicze plany vs rzeczywistość

Przez całą wiosnę patrzyłam (i słuchałam) jak znajomi odwołują wakacyjne plany. Albo zagraniczne wycieczki zamieniają na Polskę. Za każdym razem jak dochodziły mnie takie słuchy, zastanawiałam się kiedy padnie na nas. Uparliśmy się jednak i do samego końca nie odwołaliśmy rezerwacji pobytu nad Balatonem. Granicę otworzyli dokładnie 6 dni przed naszym przyjazdem! Niestety mieliśmy wtedy Focusa i baliśmy się jechać dalej, stąd z harmonogramu na lipiec wypadły Alpy.

Ale był Balaton!!! Nasze absolutnie ukochane miejsce na totalny reset. Jak nie spędzę tam tygodnia w roku to jestem chora. I bardzo się cieszę, że się udało.

Fale na Balatonie!!! Aparat spłaszcza, ale były gigantyczne. Skakaliśmy jak w Bałtyku 🙂
Najlepsze zachody słońca pod słońcem 🙂 Balatonboglar.
Wiatr w uszach<3

Po powrocie znad Balatonu szybko zabraliśmy się za szukanie auta, żeby uwinąć się do urlopu planowanego w połowie sierpnia. Do Austrii na totalnego wariata wyruszyliśmy jakieś 8 dni po zakupie Seata. Ale było boskoooo. Poza 3 szczytami, o których pisałam wcześniej, były jeszcze inne, mega piękne wycieczki.

Skoro w sierpniu były Alpy, to musieliśmy odpuścić Podlasie, które od kilku lat jest stałym punktem sierpniowych eskapad. Po zakupie samochodu i masakracji naszych portfeli w Austrii nie mieliśmy już na to kasy. A i czas nam się kończył. A miały być kajaki nad Narwią i jakaś ciekawa zaciszna miejscówka na resztę dni. No nic, będzie za rok.

Pod koniec września lub na początku października standardowo mieliśmy pobuszować po górach na Słowacji. Niestety zanim się wygramoliliśmy zamknęli granice. Jak przeglądałam zdjęcia z tego roku aż złapałam się za głowę, jak mało miałam folderów. Teraz na chłodno podchodzę do tego inaczej. Udało nam się naprawdę sporo zrobić.

A poza dalekimi wyjazdami były też lokalne małe przyjemności, czyli jednodniowe wypady w Beskidy.

Ukochany Beskid Wyspowy. Tym razem Kutrzyca.

Strasznie puchaty wyszedł na tym zdjęciu 🙂
Ledwo widoczne (ale jednak) Tatry z Turbacza.

Było trochę wiosny i lata, ale zima w tym roku też była.

Bajkowe Małe Pieniny.

I znów, jak w każdym roku odwiedziłam swoje ukochane miejsce na ziemi – polanę Michurową na szczycie Ćwilina.

Poza tym sporo czytałam, lato upłynęło nam na grze w darta na działce, a jesień na kanapie z Netflixem 🙂 Najważniejsze, że zawsze we 3.

To nie był zły rok. I choć pewnie polecę teraz górnolotnie, to jednak uświadomiłam sobie, jakie mam szczęście. Jestem zdrowa, mam pracę, a pandemia poza kilkoma niedogodnościami nie złamała mi życia. Wciąż z optymizmem patrzę w przyszłość i wprost nie mogę się doczekać, co przyniesie 2021 rok.

Mam kilka planów, ale nic nie będę zapeszać 🙂

Jak zawsze będzie nam bardzo miło, jeśli podzielisz się z nami swoimi wspomnieniami z ubiegłego roku!

No i jeszcze raz, wszystkiego najlepszego! Oby każdy następny był tylko lepszy 🙂

Akurat trafiła się fota z szampanem 🙂 Pasuje idealnie!

Dodaj komentarz

avatar
  Subscribe  
Powiadom o
×

Like us on Facebook