Goldeck- bardziej lajtowo niż planowaliśmy.
Jak się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy. Ta stara prawda odbiła się mocno na naszym portfelu w dniu wycieczki na Goldeck. Byliśmy w totalnym dymie i aż cud, że udało nam się ten dzień uratować, a nawet wycisnąć z niego parę fajnych widoczków.
Na ten dzień zapowiadana była najgorsza pogoda. Nastawialiśmy się najwyżej na spacer i to krótki, bo miało lać. Co ciekawe, za oknem było najładniej spośród całego pobytu i szkoda było tracić szansę na fajną wycieczkę. Niestety nie mogłam wyrzucić z głowy gwałtownych burz, które miały miejsce w poprzednich dniach, więc postanowiłam znów wykorzystać jeden z bezpieczniejszych wariantów tras. Padło na Goldeck, bo można wjechać kolejką, a po drodze jest schronisko, gdzie w razie czego mogliśmy się schować.
Dolna stacja kolejki Goldeck Bergbahn znajduje się w miejscowości Spittal an der Drau. Dojazd znad Weisensee zajmuje około pół godziny. Dobrze jest nastawić GPS na stację kolejki, żeby niepotrzebnie nie wjechać do centrum. My tak zrobiliśmy, więc jechaliśmy na pełnym luzie. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy na ogromnym parkingu nie zastaliśmy żywego ducha, a dolna stacja kolejki była pozamykana na 4 spusty. Nie daliśmy jednak za wygraną i zapytaliśmy w sklepie rowerowym. Okazało się, że podjechaliśmy pod stacje narciarską, czynną jedynie w zimie. W lecie działa kolejka gondolowa, zlokalizowana 5 minut od zimowej.
Szybko dojechaliśmy na parking pod dolną stacją letniej kolejki. Panował tam totalny chaos, samochody zaparkowane byle jak – jeden prostopadle, drugi równolegle, a większość stała po skosie zabierając masę miejsca. Straciliśmy mnóstwo czasu i kiedy dolecieliśmy do budynku okazało się, że do najbliższego odjazdu mamy 2 minuty, a na następny musielibyśmy czekać 20! Stojąc przy kasie przebierałam nogami i zupełnie zapomniałam, że mieliśmy wysiąść na stacji pośredniej i stamtąd zdobyć szczyt. W gorączce rzuciłam 100 Eur, zgarnęłam bilety i resztę i polecieliśmy do bramek. Dopadliśmy wagonik w ostatniej chwili. Dopiero w trakcie jazdy okazało się, że pośpiech kosztował nas 47 Euro (bilet za 2 osoby dorosłe + psa w obie strony). Była to rekordowa kwota za kolejkę, biorąc pod uwagę Tyrol, Karyntię i Alpy Julijskie, które wcześniej odwiedziliśmy. Postanowiliśmy nie roztrząsać tego zdarzenia i skoro kasa wyparowała, to przynajmniej będziemy mieć fajne wspomnienia! Sam wyjazd zabytkowym wagonikiem jest przeżyciem, choć nie dla każdego przyjemnym – strasznie telepie i co wrażliwsi łapali się za serce 🙂
Na dole panował upał i potworna duchota, więc miałam na sobie jedynie szorty i koszulkę na ramiączkach. Na górnej stacji pokryłam się od stóp do głów gęsią skórką, było chyba z 15 stopni mniej. Mauro za to ucieszony wyleciał jak z procy, od razu gotowy do gry w piłkę:)
Na górze okazało się, że od szczytu dzieli nas może 500m, łatwą, szeroką drogą. Mijaliśmy wózki i osoby o kulach, więc kolejka daje możliwość podziwiania górskich krajobrazów każdemu. My wolimy się trochę pomęczyć, więc lepszym rozwiązaniem było opuszczenie wagonika na stacji pośredniej. Ale nic straconego! Wzięliśmy do ręki mapę (przy zakupie biletów była za darmo) i uznaliśmy, że przejdziemy się pół godziny na szczyt Martennock i stamtąd przez schronisko Goldeckhutte, zejdziemy na stację środkową, skąd złapiemy kolejkę w dół.
Goldeck o wysokości 2147 m npm jest tłumnie odwiedzany przez turystów. Trudno się dziwić, jest łatwo dostępny kolejką. Prawie pod szczyt można też dojechać samochodem przez Goldeck Panoramastrasse. Wiem, że droga jest płatna, ale nie interesowałam się nią, bo nasz samochód jest na emeryturze i staramy się go oszczędzać.
Takie turystyczne miejsca nie są w naszym klimacie, więc pogłaskaliśmy krowy, obejrzeliśmy widoczki, trzasnęliśmy fotki (niestety nie dopchaliśmy się do krzyża) i zostawiliśmy tłumek za sobą.
Droga na szczyt Martennock, choć zajmuje zaledwie pół godziny była prawie pusta. A jak tam było pięknie! Z jednej strony widok na jezioro Millstatersee, a z drugiej Alpy Julijskie. Udało nam się nawet dostrzec Triglav! Mimo, że cel od początku widać było jak na dłoni, szliśmy do niego baaardzo długo. Zrobiliśmy milion zdjęć, wdrapaliśmy się na każdy kamień, rzucaliśmy Mauro piłkę i nigdzie nam się nie spieszyło.
Szczyt Martennock mierzy 2039 m npm, a jego największą atrakcją jest widok na jezioro Millstatersee i miejscowość Spitall an der Drau. Co ciekawe, z naszego wagonika tylko my poszliśmy na spacerek granią, nikomu innemu nie chciało się ruszyć tyłka na szczyt, który widać z górnej stacji!
Na szczycie nie zabawiliśmy zbyt długo, bo od strony doliny nadciągała burza. Odgłosy były ledwie słyszalne, ale ulewa była widoczna z daleka. Raz przeżyłam burzę w górach, na otwartym terenie odgłos pioruna roztrzaskującego się o skałę i lodowaty grad na karku to nic miłego. Poza tym Mauro bardzo się boi burz, więc wolimy unikać tego typu atrakcji w terenie.
Mimo, że niebo nie wyglądało obiecująco zachowaliśmy spokój, ale zaczęliśmy powoli schodzić w stronę schroniska Goldeckhutte. Ten odcinek trasy był chyba najładniejszy, szliśmy wąską ścieżką, z jednej strony zieleń i kwiaty, a z drugiej widoczki.
Schronisko Goldeckhutte jest pięknie położone, a w dodatku ma genialne okiennice w Austriacką flagę. Zatrzymaliśmy się na piwko, choć Pani była ogromnie zdziwiona, że nie zamawiamy nic do jedzenia. Faktycznie przy każdym stoliku ktoś jadł obiad, albo wypasione ciacha. My byliśmy już wystarczająco spłukani, więc piwko musiało wystarczyć.
W międzyczasie burza przeszła bokiem i pogoda się znacznie poprawiła, jak schodziliśmy znów było słonecznie. Odcinek od schroniska do pośredniej stacji kolejki prowadził szerszą drogą, niezbyt stromo i bez żadnych trudności.
Już w wagoniku uznaliśmy, że mimo braku satysfakcji ze zdobycia szczytu o własnych siłach, spędziliśmy fantastyczny dzień. A najważniejsze, że prognozy znów poczekały ze sprawdzalnością, aż skończymy wycieczkę. Cały wieczór lało jak z cebra, a my zadowoleni w pokoju oglądaliśmy seriale 🙂
A teraz kilka porad:
- Jeżeli masz niezłą, albo chociaż średnią kondycję, bez problemu zdobędziesz oba szczyty od środkowej stacji. Dla psa też nie powinno być problemu, teren nie jest trudny, a podłoże raczej wygodne. Nie ma małych ostrych kamyczków, które mogłyby zranić psie łapki. Takie rozwiązanie pozwoli zaoszczędzić trochę Eurosów.
- Kolejka Goldeck Bergbahn jest psiolubna, ale za psa trzeba zapłacić. Nie wiem ile z 47 Eur pochłonął Mauro, bo od samego patrzenia na bilet robiło mi się słabo.
- W wagoniku smycz jest obowiązkowa, Piotrek w trakcie drogi trzymał Mauro na rękach, żeby nikt go nie zdeptał. Nie było żadnego problemu. Po wyjściu z kolejki widzieliśmy kilka psów, większość luzem, więc i my schowaliśmy smycz do plecaka. Trzeba tylko uważać na krowy, które pasą się właściwie na każdym szlaku. Niektóre tylko nam się przyglądały, inne chciały nawiązywać relacje. Mauro początkowo się ich bał, ale z czasem zupełnie przestał zwracać uwagę. Ja nadal nie wiem, czy krowa, która idzie w moją stronę chce się głaskać, czy przywalić mi rogiem 🙂
- Schronisko Goldeckhutte jest dość odmienne od innych, przypomina restaurację, ale warto tam zajrzeć i napić się Wiessbier z widokiem na jezioro.
- Po południu zaczęło się chmurzyć, ale gdybyśmy mieli więcej czasu, myślę, że warto zobaczyć jezioro Millstatersee z bliska. Jest to jedno z ciekawszych miejsc w Karytntii i początkowo mieliśmy się tam zatrzymać, jednak ceny nas pokonały. Taaaak, Austria…
W tym roku postanowiliśmy nie jechać do Austrii i choć na tapecie są moje wymarzone Dolomity, to jakoś tak szkoda. Ładnie tam, nie?
Dodaj komentarz