Golz – nie taki łatwy, jak się wydaje.
Wycieczki górskie po Alpach zawsze planuję w oparciu o informacje z internetu. Ze względu na Mauro wybieram niski, lub średni stopień trudności szlaków, żeby mieć pewność, że unikniemy sztucznych zabezpieczeń. Wycieczka na Golz była określona jako łatwa, w dodatku szczyt ma wysokość 2004 m npm, więc spodziewałam się raczej lajtowego spacerku, niż wymagającej wędrówki.
Zgodnie z opisem w internecie droga w jedną stronę miała mieć 6 km i zająć 2 godziny. Przewyższenie – niecałe 700m, rozbite na 6 km wydawało się zupełnie łagodne. Taaaa….
Pierwszego dnia urlopu przywitały nas ołowiane chmury zawieszone nisko na niebie, nie chciałam iść na żaden trudniejszy szlak przy takiej pogodzie. Golz wydawał się więc idealny, a w dodatku do miejsca startu mieliśmy zaledwie 4 km.
Samochód zostawiliśmy w Neusach na parkingu najbliżej wyciągu krzesełkowego Weissensee Bergbahn (1 Euro/godzina lub 6 Euro/dzień). Koszt biletu w obie strony dla 2 osób i psa to 34 Euro z 10% zniżką, którą dostaliśmy przy zameldowaniu. Nie ma żadnego problemu z zabraniem psa na wyciąg krzesełkowy. Mauro miał już doświadczenie zdobyte w Czechach, więc nie mieliśmy żadnych obaw.
Od górnej stacji do pierwszego schroniska – Naggler Alm jest 10 minut drogi. W poniedziałki jest zamknięte. Tak czy inaczej nie ma większego sensu zatrzymywać się na tak wczesnym etapie. Dalej kierujemy się za znakami na schronisko Kohlröslhütte. Na tym odcinku nie ma żadnych trudności, idzie się w miarę łagodnie pod górę. Na szlaku sporo turystów, są rodziny z dziećmi, psiarze i rowerzyści. W zeszłym roku przekonałam się, że dla wielu osób to schroniska, a nie szczyty stanowią cel wycieczki, więc spodziewaliśmy się, że dalszy odcinek trasy będzie o wiele luźniejszy.

Po nieco ponad godzinie drogi dochodzimy do schroniska Kohlröslhütte. Na ulotce jest informacja, że znajdujemy się na 1540 m npm. Szliśmy prawie cały czas pod górę, a zdobyliśmy zaledwie 200 m przewyższenia.Zapowiadało się, że najgorsze dopiero przed nami 🙂
W schronisku panuje w ciągu dnia spory ruch, większość stolików na zewnątrz jest zajęta. W międzyczasie zupełnie się wypogodziło, więc wszyscy siedzieli na tarasie, z którego można podziwiać piękne widoki. My robimy krótką przerwę i ruszamy w dalszą drogę, która ma zająć 1,5 godziny. Cała reszta turystów, zgodnie z przypuszczeniami zakończyła wycieczkę w tym miejscu, na szlaku zostaliśmy sami 🙂

Przy wyjściu ze schroniska nie zerknęliśmy na zegarek, więc szliśmy na luzie, gadając i rzucając Mauro piłeczkę. Po kilkunastu minutach spaceru lasem dotarliśmy na ogromną łąkę, na której pasły się krowy. Niestety nie ustępują one miejsca turystom, więc czasem trzeba lawirować pomiędzy stadem liczącym kilkadziesiąt sztuk, stojącym akurat na wąskim szlaku, mając do dyspozycji ogromną łąkę 🙂
Na polanie obydwoje jęknęliśmy, po raz pierwszy ukazał się naszym oczom cel wycieczki. Był daleko, a podejście wydawało się pionowe. W dodatku żeby zacząć atak szczytowy, trzeba było kawałek zejść, tracąc tym samym z trudem zdobytą wysokość. W międzyczasie słońce wyszło na dobre i dość mocno grzało po karku. A że nie miałam nic na głowie, spaliłam sobie przedziałek. Nie polecam, okropnie boli…

Ostatni odcinek prowadził zakosami, był bardzo stromy, więc ciężko się szło. Podejście zajęło nam prawie godzinę, mimo że stawaliśmy tylko na złapanie oddechu, nie robiąc dłuższych przerw. Po minięciu ostatnich kosodrzewin wreszcie zobaczyliśmy polanę i krzyż na szczycie. W samą porę – czułam jak mięśnie ud płoną żywym ogniem, nogi drżą, a tętno miałam chyba z 1000!


Na szczycie spotykamy jednego psiego turystę i 3 osoby. Robimy kilka fotek, rozglądamy się i podziwiamy widoki. Pięknie wygląda z tej perspektywy jezioro Weissensee. Golz jest samotną górą, po obu stronach otaczają go doliny. Będąc na szczycie, ma się wrażenie bycia na o wiele większej wysokości, niż w rzeczywistości. Ogromna ilość wolnej przestrzeni naprawdę zapiera dech i choć stałam już na większych wysokościach, to nigdzie nie czułam się tak, jak na Golzu. Aż kręciło się w głowie. I choć sąsiednie pasma gór tonęły w chmurach, widoki były przepiękne.

Na ziemię sprowadził nas zegarek, było dobrze po 14, droga na szczyt zajęła nam przeszło 3 godziny. Kolejka działa do 17, a chcieliśmy jeszcze nagrodzić się piwkiem w schronisku, więc trzeba było zagęszczać ruchy. Piotrek na szybko zjadł coś słodkiego, ja nadal miałam ściśnięty żołądek i nie mogłam nic w siebie wmusić, choć wiedziałam, że powinnam.
Z drogi powrotnej praktycznie nie mam zdjęć, to było prawdziwe wariactwo. Schodziliśmy najszybciej jak się dało, nogi dosłownie wchodziły do tyłka. Nikt nic nie mówił, patrzyliśmy tylko pod nogi i odliczaliśmy kolejne odcinki drogi.
W schronisku byliśmy po 15:30, więc na przerwę zostało niecałe 20 minut. Będąc w Austrii zawsze zamawiamy Weissbier, bardzo orzeźwiające, mętne piwo z nutą egzotyczną. Koniecznie spróbujcie! O tej godzinie schronisko opustoszało, Pan z obsługi miał więcej czasu, więc pytał jak było na szczycie i skąd jesteśmy. Miejscowy pies wygrzewał się na słońcu, obok naszego stolika… sielanka. No prawie, bo po drugiej stronie doliny szaleje burza i dochodzą nas odgłosy grzmotów.
Ze schroniska do kolejki znów trzeba było pędzić, a zmęczone mięśnie coraz bardziej odmawiały posłuszeństwa. Ostatecznie dopadliśmy górnej stacji o 16:49 i musieliśmy uspokoić oddech zanim wsiedliśmy 🙂
Na koniec najlepsze – Piotrek proponuje kąpiel w jeziorze. Nie mamy kostiumów, ale nieważne! Całą trójka wskakujemy do wody. OOOOOjaaaaaakDOOOOBRZE! To była chyba najlepsza kąpiel w życiu, nie mogłam nacieszyć się wodą. Przegoniła nas burza, przyszła w samą porę, po wycieczce, jak mogliśmy spokojnie wracać do pokoju 🙂
Całość trasy zajęła nam 6 godzin, przy czym z powrotem pędziliśmy na złamanie karku. Zamiast 12, zrobiliśmy 16 km. Następnego dnia z ambitnych planów nici, trzeba było rozchodzić zakwasy w niższych partiach. Na szlaku nie ma trudności technicznych, ale na pewno nie jest on łatwy kondycyjnie. Mimo że na co dzień dbamy o formę, Golz dał nam mocno w kość. Jednak im większe trudy po drodze, tym większa satysfakcja po przejściu szlaku (i tym większe zakwasy :)). Było ciężko, ale bardzo warto!
A Mauro? Dla niego to była pestka! Przez całą drogę chciał grać w piłkę. Jestem z niego bardzo dumna, nie sięga nawet kolan, a tak dzielnie sobie radzi <3
To tyle na dziś, stay tunned, już niedługo kolejne relacje 🙂
Dodaj komentarz