Rosskofel/ Monte Cavallo – najlepsza górska wycieczka w życiu.
Zupełnie się nie spodziewałam, że akurat ta wycieczka tak bardzo zapadnie mi w pamięć. Właściwie była to trasa rezerwowa, na wypadek zakwasów lub niepogody. Na podstawie zdjęć z internetu nie bardzo brałam ją pod uwagę. Tylko 7 km marszu i 300 m przewyższenia? To dobre dla mięczaków! Tak to widziałam siedząc na miękkiej kanapie, z kieliszkiem wina i laptopem na kolanach.
Co sprawiło, że ta z pozoru łatwa trasa stała się najlepszą wycieczką i pobiła tysiące innych? Przygoda! A żeby przeżyć przygodę, trzeba wstać z wygodnej kanapy i śmiało stawić czoło przeszkodom i całej gamie emocji.
Zaczynamy!
Szlak na płożony na Austriacko-Włoskiej granicy szczyt Rosskofel (Monte Cavallo) zaczyna się przy górnej stacji kolejki gondolowej Millenium-Express w Tröpolach (ok 18 km od naszej bazy nad Weissensee). Bilet dla 2 osób i psa do stacji Madritschen (1919 m npm) i z powrotem kosztuje 34 Euro. Wyjazd trwa 25 minut i ciągnie się w nieskończoność. Na drugiej stacji trzeba się przesiąść, w tym miejscu wagoniki zawracają.
Po opuszczeniu kolejki od razu polecieliśmy do szlakowskazu, nie mogliśmy się już doczekać wycieczki. Od razu wmurowało nas w ziemię, na Rosskofel mamy 3 godziny drogi! NO JAK? Przecież w internecie było 1:45!
ZWĄTPIENIE
W tym momencie zwątpiłam, czy uda nam się zdobyć szczyt. W dodatku naszym oczom ukazała się ogromna ściana. Jak dobrze się przyjrzeliśmy, zobaczyliśmy na niej dzwon. To był nasz szczyt! Ogromny! Stwierdziliśmy że odpuszczamy, przejdziemy się tylko po okolicy, żeby chociaż Mauro się wybiegał.
Stacja Madritschen to mega turystyczne miejsce. Jest tu masa figurek, fontanny, trampoliny, zjeżdżalnie dla dzieci, a nawet huśtawka z kolorami Włoskiej i Austriackiej flagi, pokazująca gdzie przechodzi granica. Do tego imitacje Włoskich skuterów i 3 sztuczne jeziora. Wokół nich został nawet wytyczony szlak Aqua Trail. Dla nas to koszmar! Nie robiłam zdjęć, nie tak chcę zapamiętać to miejsce. Dla mnie to wyłącznie cudowne widoki.
NADZIEJA
Zeszliśmy kawałek niżej od zgiełku placu zabaw, ścieżka prowadziła w dół przez łąkę. Nawet nie wiedzieliśmy, czy jesteśmy na szlaku. Graliśmy z Mauro w piłkę, nie myśląc już o szczytowaniu tego dnia 🙂 I nagle przed nami wyrósł szlakowskaz, do szczytu 1,5 godziny. Do tego miejsca szliśmy, a właściwie snuliśmy się 15 minut! Gdzie te uporządkowane Austriackie oznaczenia?
DECYZJA
Z bijącym sercem pytam Piotrka, czy jednak podejmiemy próbę. TAK! Dostaję jakby drugie życie i ruszam przed siebie. Na szlaku spotykamy tylko jedną rodzinę. Jesteśmy zaskoczeni, że dzieciaki z taką chęcią prują do przodu. Idziemy za nimi przez około 20 minut, szlak jest bardzo wąski, więc nie bardzo daje się wyprzedzić. W dodatku Mauro ciągle gubi piłeczkę i Piotrek musi z nim co chwilę schodzić.
ZACHWYT
W miejscu, gdzie kończy się wąski odcinek szlaku słychać charakterystyczny pisk. Choć nigdy nie słyszałam świstaka, to jakoś od razu mi się skojarzyło. Piotrek stwierdził, że to raczej pisklak. W międzyczasie minęliśmy kolejny szlakowskaz, do szczytu 1:15. Szliśmy ten odcinek trochę dłużej niż kwadrans, ale cóż. Po kolejnych 15 minutach osiągamy przełęcz Rudnig Sattel (1945 m npm). Musieliśmy się trochę wysilić, bo od górnej stacji kolejki szlak długo prowadził w dół, straciliśmy ok 300 m przewyższenia.
I znów pojawił się pisk, tym razem na otwartym terenie, więc zaczęliśmy się rozglądać. Na jednej ze skał stał świstak. Nigdy w życiu nie mieliśmy takiego spotkania na szlaku, coś niesamowitego! Próbowaliśmy zrobić zdjęcia, ale nic z tego nie wyszło, Piotrkowi chyba trzęsły się ręce 🙂 Świstak posiedział chwilę i poszedł w swoją stronę, rodzinka wybrała szlak na inną górę, a my zostaliśmy sami.
ZWĄTPIENIE
Kolejne tego dnia zwątpienie. Według znaków przed nami godzina, ale pojawiły się kolejne trudności. Przed nami wyrosły skały, a kawałek dalej ściana. Znaleźliśmy oznaczenie szlaku na wielkim kamieniu. NIEDOBRZE. Jak my tam wejdziemy z psem? Ustaliliśmy, że Piotrek poczeka z Mauro, a ja pójdę na zwiady. Skały były wielkie, przy moim wzroście musiałam wspomagać się rękami. Zaskakująco szybko pokonywałam kolejne odcinki. Niestety raz za razem trafiałam na zakręt i kompletnie nie widziałam co jest dalej. Wreszcie przeszłam ostatni odcinek i znalazłam się na wąskiej ścieżce. Nie było już głazów, tylko małe kamyczki. Wołałam Piotrka, ale po drugiej stronie skał nie było mnie słychać. Już miałam się wracać, kiedy zobaczyłam Mauro, przybiegł do mnie szczęśliwy. Chwilę później pojawił się Piotrek. Mauro pobiegł jak usłyszał mój głos. Nie wiem jak on sobie dał radę na tych skałach, ale wyglądał jakby to była bułka z masłem <3
NADZIEJA
Pośrodku ścieżki znaleźliśmy malutki słupek, a na nim informację, że do szczytu mamy 30 minut. Byłam pewna, że po kamieniach szłam max kwadrans, czyli powinno zostać ok 45 minut! Znów zapytałam Piotrka czy idziemy. TAK. Jak już tyle przeszliśmy to idziemy 🙂 Dalszy odcinek drogi był trochę trudniejszy, było wąsko, a w dodatku na szlaku zalegał śnieg. Czarny i zmrożony, ale zawsze ŚNIEG! To co Mauro uwielbia najbardziej! Daliśmy mu chwilę, żeby nacieszył się znaleziskiem.
GROZA
Nad głowami zaczęły kłębić się czarne chmury. Słońce nadal świeciło, ale obawiałam się, że jak rozpęta się burza, będziemy w nieciekawym położeniu. Jak zwykle w takiej sytuacji, od słowa do słowa doszliśmy do wzajemnych pretensji. Najgorsze, co można zrobić w takiej chwili to zacząć się kłócić. Zostałam z tyłu, Piotrek z Mauro poszli przodem, każdy miał szansę ochłonąć. Chwilę szłam sama, aż zobaczyłam chłopaków. Czekali na mnie, a dzwon był może 100 m od nas! Wiedziałam że daliśmy radę!
SATYSFAKCJA
Na szczyt doszliśmy razem, wszystkie żale zastąpiła satysfakcja. Byłam niesamowicie z nas dumna. Jakim cudem udało nam się wyjść, tego nie wiem do tej pory. Zanim zabraliśmy się za fotki i podziwianie widoków, trzeba było ogłosić światu nasze wyjście. W końcu od czego jest dzwon? 🙂
ZACHWYT
Widoki ze szczytu są niesamowite, po prostu nie do opisania. Do tego niebo – było słońce, białe obłoczki i ciemne chmury. Podobno przy dobrej przejrzystości powietrza, ze szczytu można zobaczyć Morze Adriatyckie! Nie bardzo chce mi się w to wierzyć, ale niech będzie. Tak czy inaczej jest po prostu pięknie. Zrobiliśmy trochę fotek, choć nie tyle, ile bym chciała, bo skończyło się miejsce na karcie pamięci. Żałujemy tylko jednego, że na szczycie spędziliśmy tak mało czasu. Jednak czarne chmury wygrały walkę i przegoniły nas w niższe partie.
GROZA
Planowaliśmy zejść tak, jak weszliśmy. Sprawnie pokonaliśmy pierwszy odcinek i doszliśmy do śniegu. Piotrek znalazł sposób na obejście tego kawałka, gładko przeszedł i podał mi rękę. Niestety, poślizgnęłam się i wylądowałam biodrem na kamieniu. Jak bardzo boli poczułam dopiero wtedy, gdy upewniłam się że aparat jest cały 🙂 Szczęśliwie skończyło się tylko na posiniaczonym tyłku. Przy takich widoczkach szybko zapomniałam!
CIEKAWOŚĆ
Na rozwidleniu, pół godziny od szczytu Piotrek znalazł inny szlak powrotny do Madritschen. Nie widzieliśmy go wcześniej. Prowadził jakby po skosie i wydawał się znacznie krótszy, jednak usłany małymi, ruchomymi kamieniami. Szybka decyzja, postanowiliśmy nim schodzić, mając nadzieję, że kamienisty odcinek nie potrwa długo.
WYSIŁEK
Kamienie niestety prowadziły nas do końca, aż do pierwszego jeziorka przy górnej stacji. Nie szło się najgorzej, czas szybko mijał na urozmaiconym ternie. Jednak pod koniec Mauro odmówił maszerowania po skałach. Piotrek musiał wziąć go na ręce. Nie wiem jak dał radę maszerować z tym klockiem na rękach, jakby nie patrzeć to 11,5 kg żywej wagi 🙂 Po jakiejś godzinie wreszcie dotarliśmy do pierwszego jeziorka. Z tego odcinka nie mamy zdjęć, aparat leżał bezpiecznie w plecaku, musiałam mieć wolne ręce. Gdybyśmy nie pogubili oznaczeń i weszli na ten szlak idąc na górę, na bank nie dotarlibyśmy na szczyt.
NAGRODA
Po dojściu do jeziorka byliśmy zmęczeni, ale i szczęśliwi. Nie było żadnego zakazu, więc pozwoliliśmy Mauro się wykąpać. Nikt nie miał pretensji.
My mieliśmy do pokonania ostatnie podejście do schroniska, gdzie czekało zimne piwo. Nie spieszyliśmy się, bo w międzyczasie przeszły burzowe chmury. Na tarasie schroniska grzało słońce, a my siedzieliśmy i piliśmy piwko z widokiem na naszą zdobycz 🙂 Najlepsza nagroda ever!
Kolejka działa do 16:00, a my zjechaliśmy jakieś 20 minut wcześniej. Jak dotarliśmy na parking, Focus stał już zupełnie sam. Do pokoju wróciliśmy na szczęście bez przygód.
Tego dnia nie pobiliśmy rekordu, ale szczytowaliśmy na całkiem okazałej wysokości 2240 m npm. Choć kolejka wyprowadza nas na 1919 m npm, to schodzimy aż do 1687 m npm. Ostatecznie, biorąc pod uwagę podejście w drodze powrotnej, szlak ma 659 m przewyższenia (do tej informacji dokopałam się już po powrocie do Polski). Przeszliśmy ponad 11 km.
Ok, kończę, bo rozpisałam się dziś jak nigdy. Jak będziecie w tamtych stronach, koniecznie idźcie na Rosskofel. Choć i tak wolę nazwę Monte Cavallo 😀
Ale przepiękne widoki! Nie mogę się na to wszystko napatrzeć! 🙂 Mój urlop zaczyna się w przyszłym tygodniu i już nie mogę się doczekać wyjazdu z naszymi pasami 😉
Wspaniale! Mam nadzieję, że pogoda się uda, wypoczniecie i przywieziecie cały kosz przygód z tych wakacji <3
Austria to niedoceniany kierunek, zupełnie nie wiem dlaczego. Jak kupowaliśmy winiety na autostradę to Pan nie mógł uwierzyć, że nie jedziemy do Chorwacji 🙂 A przecież Alpy są takie piękne!