Weź psa i choć na Veľký Choč
DENIWELACJA – to słowo będzie mi się jeszcze długo śniło po nocach. To, że nie sprawdziłam różnicy wzniesień przed wycieczką okrutnie się na nas zemściło.
Zazwyczaj trasy górskie planuję w oparciu o najróżniejsze strony internetowe. Tym razem było inaczej. Do dziś pamiętam rozentuzjazmowany głos mojej siostry w słuchawce, kiedy opowiadała mi o Wielkim Choczu i rozległych panoramach. Wiedziałam, że kiedyś tam pójdę, zwłaszcza, że szczyt nie wydaje się wysoki, mierzy 1611 m n.p.m.
Na start wybraliśmy Vyšný Kubín i szlak zielony, według mapy 6,6 km w jedną stronę. Trochę zdziwił mnie czas przejścia – 3,5 godziny, ale jakoś nie dało mi to do myślenia. Później okazało się, że właśnie różnica wzniesień miała tu decydujące znaczenie. Do pokonania mieliśmy 1124 m przewyższenia. Żeby lepiej Ci to zobrazować powiem tylko jedno – jest stromo. Bardzo stromo. Prawie pionowo. CAŁY.CZAS.
Dzień przed wyjazdem sprawdziłam pogodę jakiś milion razy. Wszystkie strony na Googlu jednoznacznie zapowiadały piękny, słoneczny dzień. Zachmurzenie maksymalne 17%. Jakie było moje zdziwienie, kiedy rano całe niebo pokrywała gruba warstwa ciemnych, nisko zawieszonych chmur. Popatrzyliśmy na siebie, wzruszyliśmy ramionami i uznaliśmy, że jest wcześnie, zaraz się przetrze. Niestety podczas trwającej 2,5 godziny drogi nie przetarło się nawet o milimetr. Jak wyszliśmy na szlak było ciemno, buro i wilgotno. Na domiar złego wierzchołek Wielkiego Chocza dosłownie tonął w chmurach.
Szlak startuje spod kościoła w Vyšným Kubínie i początkowo prowadzi łagodnie pod górę po szerokiej, kamienistej drodze. Po wejściu do lasu zaczyna się koszmar, szlak jest rozjeżdżony przez ciężki sprzęt, a w dodatku zaczynają się problemy z orientacją. Podczas intensywnej wycinki zlikwidowane zostały również drzewa z oznaczeniami, nie pozostaje nic innego jak iść „na czuja”, albo tak jak my – z nosem w telefonie, śledząc kropkę na GPSie 🙂
Na początkowym odcinku nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że wychodzenie w góry przy takiej pogodzie to nic więcej, jak sztuka dla sztuki. Niby zdobędziesz szczyt, cykniesz fotę z tabliczką, ale nie zobaczysz zupełnie nic. A w tym miejscu warto dodać, ze Wielki Chocz uchodzi za jedną z najpiękniejszych gór Słowacji. I z perspektywy czasu wiem, że w tym stwierdzeniu nie ma przesady.
Po niecałej godzinie nudnego i płaskiego podejścia dochodzimy do tabliczki. Zgodnie z informacją do szczytu pozostało 2 godziny i 40 minut marszu. W tym miejscu na dobre zanurzamy się w gęsty las, a szlak prowadzi prawie pionowo do góry. Nie przejmujemy się tym, to na pewno tylko krótki odcinek, przecież nie będziemy tak iść w nieskończoność!
Niestety, stromizna nie wypłaszcza się ani na moment. Warunki nie są najlepsze, szlak nie jest trudny, ale jest stromo, a wilgotne od opadającej mgły kamienie dodatkowo utrudniają marsz. Ciężko dysząc pokonujemy kolejne odcinki. Zamiast radosnej pieśni na usta cisną się wyrażenia wywodzące się z łaciny. Nagle okazuje się, że zasób słownictwa mam całkiem niezły.
Jedyne przerwy robiłam na zdjęcia. W lesie był wysyp grzybów, o najróżniejszych kształtach i kolorach. Skoro i tak nic nie zapowiadało widoków, to co mi zostało? Zamiast rozległych panoram fociłam grzyby 🙂
Mordęga trwała 2 godziny, wreszcie wyszliśmy na polanę i znaleźliśmy się przy następnym słupku. Miejsce to nosi nazwę Drapáč. Stąd mamy do wyboru 2 warianty – szlak zielony przez Stredną Poľanę (1,30 h), albo czerwony – bezpośrednio na szczyt (1,20 h). Poszliśmy prosto i okazało się, że zamiast na zielony, weszliśmy na czerwony szlak. Chyba zmęczenie dało o sobie znać, bo wszystko było podwójnie oznaczone, na tabliczkach i na drzewach. Mimo, że nie przeszliśmy zbyt długiego odcinka, postanowiliśmy się nie wracać, tylko zielony szlak wybrać w drodze powrotnej.
Droga na moment się wypłaszcza, w pewnej chwili odwróciłam się za siebie i … wyłonił się niewielki prześwit w chmurach. NO, WIEDZIAŁAM!
Niestety z drugiej strony nadciągała mgła i wyglądało, jakby miała na dobre ograniczyć nam i tak kiepską już widoczność. Na chwilę przestałam zajmować się pogodą, bo minęła nas trójka biegaczy w obcisłych leginsach. Wyrzeźbione mięśnie dwugłowe przebijały przez opięty materiał. Nie biegli, ale trzeba przyznać, że ich tempo było imponujące. W dodatku mieli siłę rozmawiać, podczas gdy my od startu prawie się nie odzywaliśmy. Powietrza w płucach ledwo starczało na utrzymanie przytomności i okazjonalne rzucanie mięsem 🙂 Czy ja kiedykolwiek zmobilizuję się do biegania?
ALE! Jest też i dobra wiadomość. Niebo za nami wyglądało coraz bardziej obiecująco. Początkowe małe prześwity zmieniły się po chwili w wielki błękit. Wypogodziło się dosłownie w przeciągu kilkunastu sekund.
Dostałam drugie życie i jakoś zmusiłam mięśnie do szybszego marszu. Wkrótce las skończył się na dobre, a naszym oczom ukazał się kopiec pokryty kosodrzewiną. Już niedaleko!
Po przejściu przez polanę nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom. Przed nami wyrosły łańcuchy. Zero ekspozycji, ścieżka pośród kosodrzewiny i w tym wszystkim łańcuchy. Zamocowanie ich w tym miejscu wydawało się niedorzeczne. Jednak szybko zrozumiałam zasadność tego rozwiązania – mokre skały są śliskie, do tego wszędzie wystają korzenie. Dobrze jest mieć się czego złapać w razie poślizgu.
W końcu po prawie 4 godzinach marszu doszliśmy na szczyt. Piotrek widząc tabliczkę powiedział tylko jedno zdanie „Mam cię >takisynu<”. Ja też byłam ledwo żywa. Jednak wejście na Wielki Chocz wymaga kondycji, a my co do stanu swojej nieco się przeliczyliśmy. Choć może nie, w końcu nie daliśmy się pokonać! Oto dowód:
Na górze zawsze zapominam o wszystkich trudach marszu. Wielki Chocz robi oszałamiające wrażenie, widoki na wszystkie 4 strony świata są powalające. I choć wiało niemiłosiernie i było koszmarnie zimno, nikt nawet o tym nie pomyślał. Pierwszy raz zdarzyło się tak, że znaleźliśmy się na szczycie zaraz po wypogodzeniu. A właściwie bardziej w trakcie, bo cały czas się działo! Było dosłownie wszystko, resztki mgły, ostre słońce, błękit nieba i wyglądające zza chmur szczyty Tatr. Dokładnie jednej Tatry, bo więcej nie widać 🙂
Udało nam się też zobaczyć widmo Brockenu. Było to dla mnie takim szokiem, że początkowo zastanawiałam się, czy nie pomyliłam go z tęczą… Dziś po konsultacjach jestem pewna, że oto moim oczom naprawdę ukazało się to niesamowite i bardzo rzadkie zjawisko. Stałam i gapiłam się w przepaść, a moje dobicie było widoczne w opadającej mgle.
Widmo Brockenu jest zjawiskiem optycznym, w skrócie polega na tym, że nasza sylwetka odbija się we mgle lub chmurze, pod wpływem promieni słońca, które znajduje się za nami. Mieliśmy szczęście, bo mgła opadała w przepaść dokładnie naprzeciwko świecącego słońca. Widmo było tak łatwe do upolowania, że i mnie i Piotrkowi udało się je zobaczyć.
Nazwa widma Brockenu wywodzi się od położonego w Niemczech szczytu Brocken, gdzie po raz pierwszy zaobserwowano to zjawisko. Najlepszym okresem na upolowanie go jest jesień, najlepiej rano, bo potrzebna jest wilgotność powietrza. Choć jak widać na naszym przykładzie, nie jest to reguła. Czasem wystarczy po prostu odrobina szczęścia.
Jest legenda, mówiąca o tym, że kto zobaczy widmo Brockenu, ten umrze w górach. Jednak to nie wyrok i jest jeszcze nadzieja. Ten kto zobaczy widmo Brockenu 3 razy, wymazuje z siebie klątwę. Pamiętaj jednak, by takie “przepowiednie” traktować z przymrużeniem oka. W końcu to tylko zjawisko optyczne i mimo, że wygląda osobliwie, nie może mieć wpływu na nasze życie lub śmierć. Mam nadzieję 😀
Dziś wiem jedno, nawet najlepsza pogoda zapewniająca dalekie obserwacje nie wygra z takimi warunkami, jakie mieliśmy na Wielkim Choczu. Piotrek co chwilę krzyczał, żebym robiła zdjęcia, bo idzie kolejna mgła. Faktycznie po chwili białe kłęby pary wodnej zasłaniały nam widoczność tylko po to, by za kilka sekund rozmyć się gdzieś w powietrzu.
Zrobiłam tyle zdjęć, ile dało się zrobić trzęsącymi rękami. Zimno było dosłownie przeszywające. Zrezygnowaliśmy z przerwy śniadaniowej na szczycie i szybko zaczęliśmy schodzić zielonym szlakiem w kierunku Strednej Poľany. Zejście jest upierdliwe – śliskie i strome. Jedna chwila nieuwagi i wylądowałam tyłkiem na skale. TWARDEJ I MOKREJ. Brrrr
W międzyczasie zupełnie się wypogodziło, mgła przeszła i bardzo się ociepliło. Kiedy wyszliśmy na polanę rozsiedliśmy się ze śniadaniem i urządziliśmy sobie dłuższy piknik. Mięśnie nóg drżały jak szalone, ale nikt już o tym nie myślał. Wcinaliśmy śniadanie, parzyliśmy usta gorącą herbatą i podziwialiśmy ostatnie tego dnia widoki. Zaraz bowiem mieliśmy zanurzyć się w las i zmierzać długą drogą w kierunku parkingu.
Ostatecznie dopadliśmy samochód po prawie 7 godzinach, wymęczeni i potwornie obolali. Wielki Chocz okazał się wielki i nadspodziewanie męczący. Jednak widoki wynagradzają trudy wędrówki. Mauro dał radę, na stromych odcinkach ciągle nas odganiał. Cały czas biegał za piłką i dziwił się, że my zostajemy z tyłu.
Żeby zdobyć Wielki Chocz potrzebna jest tylko para silnych nóg i niepalących, w miarę pojemnych płuc. Poza tym przyda się odrobina szczęścia do warunków pogodowych. Przy niepogodzie nie ma sensu iść. Po pierwsze wysiłku nie wynagrodzi rozległa panorama, a po drugie widoczność jest ważna, bo szczyt kończy się bardzo ostrą przepaścią. Lepiej ją zauważyć 🙂
A poza tym aparat, termos z ciepłą herbatą i jakaś kaloryczna przekąska załatwiają sprawę.
Mimo, że na myśl o tej wycieczce wciąż czuję przeszywający mięśnie ud ból, uważam, że warto choć raz zabrać psa i wybrać się na tę piękną górę. Jeśli mogę Ci coś doradzić – od tabliczki Drapáč, warto iść czerwonym szlakiem, podejście wydawało mi się krótsze i łagodniejsze, niż przez Stredną Polanę. Zielonym szlakiem można zejść. Przy zachowaniu ostrożności powinno się udać bez upadków 🙂 A samą Stredną Polanę warto zobaczyć, bo jest mega malownicza.
I jeszcze mapka naszej trasy 🙂 Tyle, że według naszych telefonów przeszliśmy ponad 18 km!
Ode mnie tyle. To co, do zobaczenia na szlaku!
Piękne widoki
To prawda, o mały włos, bo pogoda była zupełnie nieprzewidywalna tego dnia. Równie dobrze mogliśmy stać na szczycie w gęstej mgle, nie widząc własnych butów ?