Piccolo Lagazuoi i ucieczka przed burzą.
Pogoda – temat, który uratował już niejedno przypadkowe, niewygodne spotkanie, lub (o zgrozo!) zjazd rodzinny. Uwielbiam, kiedy niewidziani od 30 lat wujkowe ogłaszają, że ostatnio widzieli mnie w pieluszce, albo jeszcze lepiej – na golasa. Do tego życzliwe ciocie dyskretnym szeptem dodają, że „dobrze wyglądam” (to taka delikatniejsza forma, niż “ale Ty jesteś okrąglutka”). Żenada na maksa, ale że niektórzy totalnie nie mają poczucia obciachu to trzeba jakoś wybrnąć. I wtedy najlepiej zagaić, że dziś słonecznie/deszczowo/mgliście i tym samym zapewniać rodzince temat, a sobie święty spokój.
I mimo, że my z Piotrkiem zazwyczaj mamy o czym rozmawiać, to jednak temat pogody przewija się u nas często. Zwłaszcza na wycieczkach. A w górach to już w ogóle non stop. I tak się złożyło, że prognozy na nasz ostatni dzień w Dolomitach były koszmarne. Od rana zapowiadali burze, więc było dla mnie oczywiste, że musimy być cały czas blisko schronisk, albo innych miejsc, gdzie moglibyśmy się schować. I tak padło na Piccolo Lagazuoi, bo na szczyt wjeżdza kolejka, a kawałek od górnej stacji jest schronisko. Na naszej trasie miał być jeden baraczek, a poza tym tunele pozostałe z czasów wojny. Czy to wszystko nie składa się na idealne zabezpieczenie w razie niepewnej pogody?
No więc zaplanowaliśmy wjazd kolejką pod szczyt Piccolo Lagazuoi, przejście pętelki wokół Grande Lagazuoi i zejście na dół pieszo. Miało to wyglądać dokładnie tak.
PASSO FALZAREGO – PRAWIE PICCOLO LAGAZUOI
Start naszej wycieczki to Passo Falzarego, znana już z wycieczki na Nuvolau. Auto można zostawić na sporym, bezpłatnym parkingu. Tuż obok znajduje się dolna stacja kolejki. Bilet na górę dla osoby dorosłej kosztuje 11,60 Euro. Na każdym rogu wiszą informacje, że kolejka jest „dog friendly”, a tymczasem za Mauro skasowali nas 5 Euro. Kolejki przy Piz Boe i w masywie Civetty nie reklamowały się jako przyjazne psom, a Mauro wjeżdżał za darmoszkę. Także tak to wygląda. W sumie za wyjazd na górę zapłaciliśmy 28,20 Euro i jest to spora suma.
Pogoda od początku była średnia, a na górze do całego tego zimna i wiatru doszła jeszcze mżawka. Bosko! Od razu po wyjściu z kolejki poszliśmy do schroniska Rifugio Lagazuoi (2752 m npm), pooglądać widoki i spróbować przeczekać nieciekawe warunki.

To był nasz ostatni dzień we Włoszech, więc postanowiliśmy uczcić go kawą i ciachem. Ze schroniska wyszliśmy lżejsi o 17 Euro. W zamian dostaliśmy pyszną kawę i wstrętne, suche, totalnie niezjadliwe ciastka. Oj, nie polecamy słodkości w schroniskach. Przez całe 5 dni nie udało nam się upolować niczego, co moglibyśmy zjeść choćby z względną przyjemnością. Za kilka Eurosów kupowaliśmy jedynie rozczarowania.

Przy schronisku jest spory taras, z którego rozciągają się piękne widoki. Wzrok przyciąga ośnieżona Marmolada, bardzo blisko znajduje się grupa Tofany, a po drugiej stronie przełęczy Falzarego widać także znane z poprzednich wpisów Averau, Nuvolau i Cinque Torri. Pięknie było, wiec zupełnie nie dziwi, że zasiedzieliśmy się trochę, zapominając, że czekała nas jeszcze aktywniejsza część wycieczki.
RIFUGIO LAGAZUOI – PICCOLO LAGAZUOI
Po krótkim popasie postanowiliśmy podejść na szczyt Picolo Lagazuoi. Daleko nie jest, cel widać jak na dłoni, a dystans to na oko 300, nooooo moooooże 500m. Ale idzie się długo, bo po drodze są ławeczki i na każdej trzeba chociaż na chwilę przysiąść i pooglądać widoczki. Nawet jeśli są oddalone od siebie o kilkadziesiąt metrów i perspektywa zmienia się naprawdę nieznacznie.



PICCOLO LAGAZUOI Z PSEM – 2 778 M NPM
Na szczycie wiało niemiłosiernie, ale wizualnie pogoda wcale nie wyglądała źle. Wszytko zmierzało raczej w dobrym kierunku. Niestety prognozowana na popołudnie burza przesunęła się na wcześniejszą porę. Wychodziło na to, że mieliśmy może godzinę spokoju. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy zaplanowana pętelka ma sens. Co jeśli burza złapie nas gdzieś pośrodku niczego na wysokości prawie 3 000m? Nie chciałam tego sprawdzać na własnej skórze.
Póki co cieszyliśmy się błękitem nieba i z nico skulonymi z zimna barkami spacerowaliśmy w okolicach szczytu, robiąc jednocześnie pierdyliard takich samych fotek.
PICCOLO LAGAZUOI – ROZEJŚCIE SZLAKÓW
Przy schronisku i na szczycie zeszło nam sporo czasu. Pogoda straszyła, a my byliśmy przewiani na wszystkie strony, więc zaczęliśmy rozważać rezygnację z dalszej trasy. Postanowiliśmy powoli schodzić w kierunku przełęczy Falzarego. W dodatku widoczne wszędzie tunele i fortyfikacje z czasów wojny po drodze, skutecznie przyciągały naszą uwagę. Piccolo Lagazuoi był jednym z ważniejszych punktów walk i mimo upływu czasu, wszędzie było widać ślady dawnych wydarzeń. Na myśl, że my przyjechaliśmy zachwycać się górskim krajobrazem, podczas gdy jeszcze kilkadziesiąt lat temu ginęli tu ludzie, miałam dreszcze.

I tak szliśmy sobie w dół w przeświadczeniu, że dawno przeszliśmy nasze rozejście szlaku. W pewnym momencie doszliśmy do tabliczek, ale jakoś nie zgrało się, żeby na nie spojrzeć. Na miejscu jako pierwszy zameldowali się Piotrek i Mauro, bo ja standardowo utknęłam na kontemplacji widoków. Po chwili nie wiadomo skąd wyrósł Włoski turysta bardzo chętny do pogawędki, mimo nikłej znajomości angielskiego. Podtrzymanie konwersacji kosztowało nas tyle wysiłku, że po „ciao” po prostu poszliśmy przed siebie. A przecież wystarczyło tylko wyciągnąć tę cholerną karteczkę z opisem szlaku i na bank uratowalibyśmy jakoś naszą planowaną pętelkę.


Szlaki we Włoszech są dość chaotycznie oznaczone, owszem tabliczki są gęsto rozsiane, ale albo nie ma czasu przejścia, albo żeby było ciekawiej, brakuje numeru szlaku. Tym razem na kamieniu zobaczyłam strzałkę z odbiciem na szlak 20 a. Coś mi ten numer mówił, do tego stopnia, że nie mogłam dać sobie spokoju i pójść dalej. Wyciągnęłam karteczkę i okazało się, że tym szlakiem mieliśmy schodzić. Od razu w mojej głowie zapaliła się żaróweczka – a może by tak odwrócić pętlę? A że w międzyczasie się wypogodziło, marudzący początkowo Piotrek dał się przekonać i ruszyliśmy za znakami.


ROZEJŚCIE SZLAKÓW – FORCELLA GRANDE
Ścieżka prowadziła nieznacznie do góry, cały czas po małych i upierdliwych kamieniach. Ale widoki… Widoki wynagradzały nawet osuwające się spod stóp podłoże. To był zupełnie inny świat, a wystarczyło odbić zaledwie 500m z naszej ścieżki. Wkroczyliśmy w monochromatyczną krainę surowych skał i bardzo nam się to podobało. Po lewej stronie mieliśmy zbocze Grande Lagazuoi, a po prawej, trochę dalej masyw Tofany.

Na masyw Tofany składają się trzy siostry – Tofana di Mezzo (3 241 m npm), Tofana di Dentro (3 238 m npm) i planowana przez nas na Tofana di Rozes (3 225 m npm). Ostatnia z sióstr miała być najwyższym celem naszych wojaży w Dolomitach, jednak ze względu na zalegający na niższym Piz Boe śnieg, odpuściliśmy. Woleliśmy przejść pewniejsze szlaki w całości, niż musieć się wycofać i kombinować, co zrobić z resztą dnia. Jednak w kwestii Tofany di Rozes nie powiedzieliśmy jeszcze ostatniego słowa!

I tak rozkoszując się ciszą, słońcem i widokami doszliśmy do kolejnego rozejścia szlaków, tym razem na tablicy widniały tylko nazwy okolicznych Via Ferrat. Naszego szlaku nie było! Wydawało się jednak, że Forcella Grande musi być blisko, dlatego zrobiliśmy kilka fotek i poszliśmy dalej, tym razem dużo bardziej stromo.

Wrażenie bliskości przełęczy było mylne, za każdym zakrętem wydawało się, że podejście się kończy, po to by za chwilę wyłonił się kolejny odcinek ścieżki. I tak bez końca.


Już traciłam nadzieję, ale Piotrek jakoś zdopingował mnie na tym odcinku i w końcu stanęliśmy w najwyższym punkcie naszej wycieczki. W dodatku przełęcz Forcella Grande mieliśmy tylko dla siebie! Zrobiliśmy fotki i obejrzeliśmy Tofany, ale było pięknie!

I wystarczyła sekunda, jeden rzut oka w kierunku naszego dalszego marszu, żeby momentalnie zrzedły nam miny. Po drugiej stronie Grande Lagazuoi było granatowo. Odcień chmur nie pozostawiał złudzeń, co do niedalekiej przyszłości. Idąc w stronę Forcella Grande byliśmy cały czas osłonięci przez zbocze Wielkiego Lagauoi, nie widzieliśmy nadciągających chmur i nie czuliśmy wiatru, który zazwyczaj zaczyna mocniej powiewać przed burzą.

FORCELLA GRANDE – PASSO FALZAREGO
Dalej wszystko działo się bardzo szybko, nie zdążyłam nawet zrobić zdjęcia burzowych chmur. Aparat wrzuciłam najgłębiej jak się dało do plecaka i zawinęłam w bluzę, na wszelki wypadek pelerynę przerzuciłam na wierzch. Mauro zapięliśmy na smycz i po kilku sekundach byliśmy gotowy do wymarszu, a raczej wybiegu. Szybko rzuciliśmy okiem na trasę, niezależnie czy zdecydowalibyśmy dokończyć pętlę, czy wrócić tą samą drogą, czas mielibyśmy raczej podobny. Przeważyła znajomość ścieżki, którą już szliśmy. Rozsądniej było po prostu wrócić tą samą drogą.
Schodząc starałam się wypatrywać ewentualnych kryjówek i od razu uspokoiłam się, widząc tunele. Zawsze lepsze to, niż otwarta przestrzeń. Szczęśliwie nie musieliśmy z nich korzystać. Oczywiste było, że dopóki nie zagrzmi, będziemy się starali zejść jak najniżej.

Szybko zameldowaliśmy się z powrotem na rozejściu szlaków i bez zatrzymania popędziliśmy w dół. Na samym początku ostatniego odcinka Piotrek rzucił, że może się uda i skoro jeszcze nie lunęło, to jakoś wytrzyma.
I co? Łatwo się domyślić, że ledwo dokończył zdanie, jak poczuliśmy na sobie pierwsze krople deszczu!
Dalej już biegliśmy na dół najszybciej jak się dało. Zatrzymałam się tylko raz, przy pierwszym wyładowaniu, żeby obliczyć jak daleko jest burza. Grzmot i błysk dzieliło 5 sekund, a my już widzieliśmy parking, więc wiedziałam że zdążymy. Przemokliśmy co prawda do samych majtek, ale byliśmy bezpieczni.
EPILOG
Początkowo myślałam, że trochę szkoda, że się nie udało. Że może mogliśmy zbiegać tak, żeby tą pętlę jednak domknąć. I taki lekki niedosyt wiercił mi dziurę w brzuchu. Jest jednak coś takiego, że po fakcie, trochę bagatelizuje się niebezpieczeństwo. No bo przecież jakoś by to było, no nie? Przecież nie można być bardziej mokrym, niż do majtek, więc co gorszego mogłoby się stać?
Odpowiedź na moje rozterki przyszła szybko. O tym co mogło się stać, przekonałam się oglądając relacje z tragedii na Giewoncie. W jednej chwili przestałam żałować, że odpuściliśmy. Wiem, że czasem ciężko zrezygnować, wiedząc że jest się daleko od domu, że się jechało dobę i jeszcze wywaliło kupę kasy. No i przecież później może nie być już okazji. Nie chcę, żeby to brzmiało pompatycznie, ale jakby ten piorun w nas trafił, to z pewnością nie byłoby okazji wrócić w Dolomity. W ogóle nie byłoby już żadnej okazji w naszym życiu. Więc jeśli widzisz COKOLWIEK, co mogłoby zwiastować zmianę pogody, zawróć. Nieważne czy 200, 500 czy 10 000 km od domu. Po prostu zawróć.

To chyba tyle ode mnie! Jak widać, nawet niepewna pogoda nie musi oznaczać smęcenie całego dnia w pokoju. Wystarczy po prostu dobrze przemyśleć trasę, być czujnym i zachować rozsądek. Ja niesamowicie się cieszę, że mimo nieciekawego poranka i słabych prognoz ruszyliśmy tyłki, zamiast pakować graty do auta. Co prawda poszliśmy spać trochę później, ale ile zobaczyliśmy! Widokowo oceniam tę wycieczkę najwyżej ze wszystkich, mega mi się podobał skalisty krajobraz w okolicy Wielkiego Lagazuoi i grup Tofany. To był moment, kiedy tak naprawdę poczułam, że jestem właśnie w Dolomitach i że są to absolutnie inne góry, niż te, które do tej pory widziałam.
Teraz już naprawdę kończę. Z pewnym opóźnieniem zamykam na blogu rozdział Dolomitów. Muszę też wytłumaczyć naszą mniejszą aktywność w ostatnim czasie. Po wielu zdrowotnych perturbacjach, na początku października Mauro przeszedł zabieg amputacji pazurka. Przez czas, kiedy dochodził do siebie, trudno było mi się skupić na pisaniu. Nie chciałam publikować byle jakiego tekstu, napisanego bez zaangażowania emocjonalnego, tylko z obowiązku. Bardzo przeżyłam narkozę Mauro, a po zabiegu cały nasz czas kręcił się wokół niego. Po tym wszystkim potrzebowałam chwili, żeby pobyć z bliskimi i uspokoić emocje. Dziś paluszek Mauro ma się lepiej, a ja nową energią wracam na bloga. Dobrze tu znowu być!
Do następnego!
Ala 🙂
Wow ! Miło wrócić wspomnieniami do takich krajobrazów! Na Waszym blogu jestem pierwszy raz i czyta się go z przyjemnością ( ogląda również). W tym roku zaliczyliśmy też krótki wypad w Dolomity : Lagazuoi, szlak przez Prato Piazza- na którym byliśmy zupełnie sami (bajka!!), i Lago di Sorapis. I to tylko zaostrzyło nasz apetyt na więcej i z pewnością skorzystamy z Waszych podpowiedzi. Mam pytanko: w jakim terminie byliście?- tego mi zawsze brakuje przy opisach, żeby mieć pewne odniesienie :(. My końcówką czerwca i na Lagazuoi było jeszcze dość sporo śniegu 🙂 Pozdrawiam i życzę kolejnych pięknych wypraw!!
Aaaaaaa, dzięki za te słowa 😀 <3 Lago di Sorapis mamy w planach na przyszły rok, bo my też od razu wiedzieliśmy, że wrócimy w Dolomity 🙂 Ten kolor wody muuuuszę zobaczyć. Poczytam o Prato Piazza, bo my spokoju na szlaku nie uświadczyliśmy, więc takie miejsce nas kusi. Byliśmy w drugim tygodniu lipca tego roku, a ta wycieczka była dokładnie 12.07.2019 🙂 Na szlaku był śnieg, ale raczej mało, tyle co widać na zdjęciach. Za to na Piz Boe było całkiem sporo.
To ja już czekam na relację 🙂 !! W Dolomity mamy zamiar wrócić na dłużej, ale dopiero w kolejne wakacje, bo na najbliższe jest już plan na Alpy Julijskie ( jeśli czerwcowa pogoda pozwoli pochodzić ciut wyżej 🙁 ). Więc z przyjemnością “podpatrzę” Wasze szlaki :), bo w Dolomitach zakochałam się od pierwszego wejrzenia! Siedzą mi w głowie i wyjść nie mogą. Prato Piazza to krótki szlak spacerowy pośród najwyżej położonych łąk w Dolomitach. Droga na Prato Piazza jest płatna i zamknięta miedzy 10-16. My byliśmy zaraz po 16, wjazd za 5 euro, auto zostawiasz na górnym parkingu i w… Czytaj więcej »
Haha, a my właśnie też rozważaliśmy na przyszły rok Alpy Julijskie 🙂 Jak byliśmy w Słowenii zupełnie nie udało nam się połazić, zdobyliśmy tylko Debela Pec (jest opis na blogu). Tak nam się podobało, że też od razu wiedzieliśmy, że wrócimy na trekingi. Niestety ceny w Słowenii są ciężkie do przełknięcia, więc chyba jednak Włochy w przyszłym roku, a Słowenia za 2 lata. Teraz sobie przypominam, że gdzieś mi się to Prato Piazza rzuciło w oczy podczas szperania po sieci. Stamtąd chyba rozważaliśmy zdobyć jakiś większy szczyt, ale ostatecznie ze względu na dystans od naszej bazy odpuściliśmy. Także dopisuję do… Czytaj więcej »