Huncwot na gigancie, czyli blog o podróżach z psem

Piękny zachód słońca na Ćwilinie.

Pomysł na zachód słońca w górach chodził mi po głowie już od jakiegoś czasu. Idealnym miejscem wydawały się Magurki w Gorcach – szlak jedynie 2 km w jedną stronę, więc moglibyśmy w miarę szybko dostać się do auta po zmroku. Jednak okazało się, że Zakopianka jest zamknięta, więc z Gorców nici.

Wtedy pojawił się pomysł, żeby zrealizować plan w Beskidzie Wyspowym, gdzie możemy się dostać omijając zupełnie Zakopiankę i objazdy, które mogły być zakorkowane. Padło na Ćwilin i najkrótszy wariant podejścia – jedynie 1,9 km niebieskim szlakiem z Przełęczy Gruszowiec. Mogliśmy wyspać się do woli, z domu wyjechaliśmy po 15 🙂

Charakterystycznym miejscem jest knajpa „Pod Cyckiem”, mimo, że sam parking przeznaczony jest tylko dla gości, to jest też kilka miejsc na poboczu. My właśnie tam zostawiliśmy samochód. Szlak prowadzi kilkadziesiąt metrów przy głównej szosie i po chwili odbija w prawo na łąkę. Wiedziałam, że wybrana przez nas trasa jest najkrótsza, ale zarazem najbardziej stroma, jednak jakoś zlekceważyłam tę informację. Beskid Wyspowy jest przecież lajtowy. Yhhhmyyyy 🙂 Jeżeli wybierzesz ten wariant, z pewnością długo go nie zapomnisz. Cały czas jest bardzo stromo, praktycznie nie ma wypłaszczeń. Nawet Mauro przysiadał po drodze, a to do niego niepodobne! Ja zapamiętam minę Piotrka, który musiał wracać chyba z 500m, jak piłka stoczyła się stromą ścieżką na sam dół 🙂

Leceeeem, ledwo ale lecem 😛
Jak Mauro musiał przycupnąć po drodze, to znaczy, że szlak jest stromy!

Ostatni odcinek szlaku, uffff 🙂

Na szczęście podejście nie trwa długo, po niecałej godzinie powinno być po wszystkim. Nam udało się zamknąć w ok 40 minutach, bo chłopaki zawsze zadają na podejściach mordercze tempo. Początkowo pojawia się malutka polana i nasza ścieżka łączy się z żółtym, mega długim szlakiem z Mszany Dolnej. Stąd od polany Michurowej, na której znajduje się szczyt Ćwilina dzielą nas ostatnie metry. Piotrek z Mauro meldują się tam pierwsi, bo ja standardowo utknęłam po drodze z aparatem. Słyszę tylko „Eeeeeej, widać Tatry”! Choć spodziewaliśmy się je zobaczyć, to jednak na żywo zawsze wywołują w nas dziki entuzjazm.

Chwilę po nas na szczyt wyjeżdżają 3 terenówki, parkują pod samą tabliczką. Od razu pojawia się grupa wcale nie najmłodszych już „turystów”, a w ruch idzie grill i napoje wyskokowe. Do tego darcie japy przez telefon. Uciekamy na część polany, gdzie jest ołtarz papieski i nie słyszymy tego całego zamieszania. Mamy do dyspozycji jedynie prowiant, który wnieśliśmy na grzbiecie. Choć skromny, to do przetransportowania go nie zasmrodziliśmy całego lasu i nie przepłoszyliśmy okolicznej zwierzyny. A przecież o to w górach chodzi, żeby być w zgodzie z naturą, no nie?

Wymierzyliśmy czas tak, żeby być na szczycie 2 godziny przed zachodem słońca. Chcieliśmy na spokojnie zrobić piknik, a ja planowałam przetestować nowy aparat w złotej godzinie 🙂

Moje ukochane miejsce na świecie <3

Czas na szczycie zleciał nam bardzo szybko, ledwo zjedliśmy upieczone kiełbaski, chwilę poleżeliśmy na trawie i zrobiło się pomarańczowo. Podeszliśmy kawałek do góry i wybraliśmy najlepsze miejsce do obserwacji. Nikt poza nami nie był zainteresowany zachodem słońca, przy ołtarzu jeden turysta rozpalał ognisko. Kolejna trójka, która przyszła na szczyt po nas, właśnie mocowała się ze swoim namiotem. Mieliśmy więc najlepszy punkt widokowy tylko dla siebie 🙂

Trochę chmurek ale i tak zachód niczego sobie.

Sam zachód był tego dnia bardzo widowiskowy, mimo zapowiadanego na wieczór zachmurzenia. Co prawda słońce faktycznie zaszło za chmurę, a nie za horyzont, to jednak kolory były! Jeszcze chwilę po zachodzie zostaliśmy na szczycie. Niebo było przepiękne, więc nie spieszyło nam się do lasu. Jednak przez spory bagaż nie wzięliśmy nic ciepłego, byliśmy w krótkich rękawach i wiedzieliśmy, że prędzej czy później wygoni nas chłód.

W plecaku miałam latarkę czołową i spodziewałam się, że będę z nią schodzić właściwie od początku. Jednak przez całą drogę w dół było widno, więc się nie przydała. Za to kilka minut po tym jak dotarliśmy do samochodu zapadły dosłownie egipskie ciemności.

Do domu przyjechaliśmy przed 22, pełni wrażeń i bardzo zadowoleni. Warto było zobaczyć znaną nam górę w zupełnie innych okolicznościach. To był nasz pierwszy zachód słońca w górach i na pewno nie ostatni. Zaryzykuję nawet i powiem, że całkiem niedługo może pojawić się wpis o wschodzie słońca 🙂

Co mogę poradzić po naszym pierwszym wypadzie na zachód słońca? Na początek wybieraj najkrótszy szlak na szczyt, albo  ścieżki, które dobrze znasz. Po zmroku wszystko wygląda inaczej, a zgubienie się z ciemnym lesie, to może być już za dużo wrażeń jak na jeden dzień. I nie bój się dzików, nie tak łatwo spotkać zwierzynę na szlaku. My przez te wszystkie lata tylko raz spotkaliśmy w górach dzika i uwierz, że to on uciekał szybciej niż my 🙂

Koniecznie wybierz się na zachód słońca w góry. Ja aż nie mogę uwierzyć, że tyle pięknych momentów straciłam siedząc w aucie i wracając akurat z wycieczki!

I jeszcze mapka do naszej trasy:

Do zobaczenia na szlaku 😀

Dodaj komentarz

avatar
  Subscribe  
Powiadom o
×

Like us on Facebook